„ZNOWU ARCYDZIEŁO”

Starry, starry night (Vincent) piosenka (z 1971 r.) Donalda „Dona” McLeana, w wykonaniu Jackie Evancho, to najpiękniejsza Poezja jaką ostatnio słyszałem.

„Stare” wykonania McLeana są wspaniałe, ale śpiew, głos Jackie Evancho to Poezja. Zresztą – sami posłuchajcie.

 

 

 

 

Wystarczy tylko wejść na You Toube i posłuchać Jackie Evancho. I przeczytać Gwiaździstą, gwiaździstą noc. A do tego poczytajcie jeszcze wiersz Elizabeth Bishop pt. Jedyna sztuka. Tak, poczytajcie sobie, bo zarówno Gwiaździsta, gwiaździsta noc jak i Jedyna sztuka nie są do jednej lektury. To, zdaniem piszącego te słowa, arcydzieła.

Jestem już na tyle obytym erudytą (wcale nie wstydzę się napisać tak o sobie) w czytaniu wierszy, że wystarczy, iż zajrzę do jakiegoś współczesnego zbioru wierszy, przekartkuję, trochę podczytam i już wszystko wiem: 99% współczesnych tomików nie zawiera nawet cienia poezji, nie nadaje się nawet do czytania. A Gwiaździstą, gwiaździstą noc słucham i czytam, i się nasłuchać, i naczytać nie mogę. A Jedyną sztukę (i inne poezje) Elizabeth Bishop czytam i czytam, i się naczytać nie mogę.

Szkoda, że tak jak sięgam do lektury wierszy nie można sięgnąć do „lektury” pogody. Ach, jakby się chciało powtórnie wrócić przynajmniej do niektórych dni. Takim niepowtarzalnym, cudownym, dniem był dla mnie 4 września br., gdy po kilkudniowym pobycie w Inowrocławiu w Solanach, wybraliśmy się do Krynicy Morskiej. Trafiliśmy na wyjątkowo piękny dzień. Ciągle mam go w oczach, w pamięci i na krótkich filmikach, które nagrałem kamerką w telefonie komórkowym. Zdjęcia robione telefonem są takiej sobie jakości, natomiast filmiki bardzo dobrej (HD). Cóż, 4 września br. w Krynicy Morskiej był dla mnie arcydziełem. Szkoda tylko, że nie do powtórzenia.

 

 

Tymczasem w prasie rozległa się wrzawa, że najnowsza książka pewnego znanego pisarza (nazwisko i tytuł przemilczę) to „znowu arcydzieło”. Jakże więc takiego arcydzieła nie kupić, nie przeczytać. 44,90 zł, około 440 stron tekstu. Piękna obwoluta, twarda okładka, wydawnictwo postarało się, aby tę książkę wydać na przyzwoitym poziomie edytorskim. Zabrałem się tedy do czytania. Nawet nie przygotowałem sobie ołówka do, ewentualnych, podkreśleń. Wiadomo, jeśli jest to arcydzieło, to co będę podkreślał? Całą powieść?

Przed lekturą miałem jednak dziwne przeczucie, że recenzja o książce w „Polityce”, okaże się lepsza niż książka, a do opublikowanego, w recenzji wiersza Elizabeth Bishop Jedyna sztuka wrócę jeszcze nie raz.

Nie uprzedzajmy jednak zdarzeń. Zanim bowiem powieść ta ukazała się w księgarniach naszukałem się po Internecie i bibliotekach poezji Elizabeth Bishop. Bo Jedyna sztuka zachwyciła mnie tak, że nie mogłem się tego wiersza naczytać. Niestety, ukazały się tylko dwa niewielkie tomy wierszy tej Poetki przetłumaczone na język polski. Nawet już mnie nie dziwi fakt, że znakomitej Poezji trzeba szukać, podczas gdy wydawać tomiki, „pisać wiersze”, ba, być „poetą”, czy też „pisarzem” może prawie każdy.

Zacząłem czytać powieść no i… zaczęło się: zdania zaczynające się od „Ale…”, od „Gdy…”, od „Lecz…”, od „I…”, od „A…”, od „A…”, od „A…”. No i ten bezlik „jakby”: „jakby chciała”, „jakby obojętne jej było”, „jakby zawstydzona”, „jakby opuściło ją”, „jakby w tej jej wielkie oczy”, „jakby urażony wzrok”, itd. No i dziwaczne zdania: „Czułem się zmęczony jej widocznym zmęczeniem, mimo że starała się to zmęczenie przede mną ukryć, tryskając niby śmiechem, pytając jakby za często, czy nie dolać mi jeszcze herbaty, a nawet czy nie jest głodny” itd.

No a sama treść? Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Pierwszy rozdział kompletnie o niczym. Co mnie obchodzą nieciekawie opowiedziane problemy jakiegoś faceta z… „notesem” ściśniętym gumą. Drugi rozdział jednak zaciekawił mnie. Główny bohater jedzie do położonego w lesie, nad jeziorem, pensjonatu. Wszystko jednak utyka na bezsensownej gadaninie właścicielki pensjonatu. A już stronę dalej bohater czyta list od swojej miłości. Co ciekawe: i gadanina właścicielki pensjonatu, i list miłosny do niej są napisane takim samym stylem jakby to była ta sama osoba.

W pewnej chwili właścicielka pensjonatu zaczyna opowiadać, z nudów, swój sen: „I zaczęła opowiadać, że płynęła statkiem i gdy patrzyła na morze nagle ktoś zakrył jej oczy od tyłu rękami. Zerwała te ręce z oczu i widzi, że to jej mąż, co odszedł z tą zdzirą, o której mi opowiadała. Ale dalej już nie słuchałem tego jej snu, ponieważ, zapewne i pod wpływem listu Marii, przypomniał mi się sen, który nigdy mi się nie przyśnił”.

Autor zostawia wątek pensjonatu, notesu ściśniętego gumą i wraca do porzuconych studiów swojego bohatera. Te porzucone studia plastyczne nie są dla mnie wiarygodne. By dostać się na takie studia to nie była (i nie jest) łatwa sprawa. A główny bohater ot, tak sobie je rzuca, wraca do mamusi, która na początku trzeciego rozdziału zaczyna straszliwie przynudzać o tym jakie to też obiadki może gotować swoim lokatorom. Po stu nudnych stronach, czyli przeczytaniu jednej czwartej tej książki zacząłem zastanawiać się o czym ta „powieść” jest: czy o jakimś notesie, czy o „śnie, który nigdy mi się nie przyśnił”, a może o… gumie, o której autor pisze z wielkim upodobaniem:

„Wrzuciłem notes z powrotem do torby i wtedy pękła na nim guma, zapewne z wyczerpania. Powinienem go bowiem delikatnie położyć, nie wrzucać. Wziąłem tę pękniętą gumę i poszedłem spytać właścicielki, czy nie ma takiej gumy, nie mówiąc, do czego mi potrzebna. Wyciągnęła ze słoika, stojącego na półce w kuchni, cały pęk gum, małych, średnich, dużych, w różnych kolorach, i zaczęła przebierać.

– Gdyby była, toby tu była – powiedziała. – Wszystko do tego słoika składam, od weków, nie od weków, od czego się zdarzy. Przydają się. Ale takiej grubej tu nie widzę. – Zaintrygowała ją ta guma, bo zaczęła szukać w szufladach, na półkach, między talerzami, garnkami. – Może była gdzieś taka. Nieraz przez bezmyślność położy się tam, gdzie nie powinno.

Po jej nieprzekonywujących ruchach nietrudno było się domyślić, że przeciąga to poszukiwanie, chociaż wie z góry, że takiej gumy nie ma, chce jednakże dociec, po co mi aż taka guma, a spytać wprost nie ma odwagi lub, być może, przez delikatność, jako że nigdy nie wiadomo, mimo że to zwykła guma, czy się o coś w człowieku nie zawadzi, co chciałby ukryć. I jakby nie mogła wyjść z podziwu.

– Aż taka guma. Jeszcze nigdy takiej nie widziałam.

Pomyślałem, czy nie wpadła czasem na trop, do czego mi ta guma potrzebna, tylko jakim sposobem? Czyżby sprzątała pokój w czasie, gdy wyszedłem na spacer? Tylko że gdy chciała posprzątać, pytała, posprzątać panu? Wtedy chowałem notes. I już chciałem powiedzieć, że dziękuję, niech już nie szuka, jakoś sobie poradzę, gdy rzuciła:

– Niech pan pokaże tę gumę. No, tak, widać, że stareńka, sparciała. Jeszcze coś grubego, to musiała pęknąć. Książkę ma pan jakąś taką zaczytaną, że się rozleciała?” itd.

Na jednej stronie tekstu powtórzone aż jedenaście(!) razy „guma”. Nie, nie. Mam dosyć „ciągutek” o gumie oraz o innych problemach, które mnie nie interesują. Kto chce, niech je sobie czyta i nawet arcydziełem nazywa, ba, nagradza, tłumaczy.

Ktoś powiedział (czy czasem nie Miłosz?), że jedna udana strofa wiersza jest cenniejsza niż opasłe powieści. Tak jest, moim zdaniem, i w tym przypadku. Zresztą, przekonajcie się sami czytając wiersz Elizabeth Bishop pt. Jedyna sztuka w oryginale, i w bardzo dobrym przekładzie Macieja Woźniaka:

 

 Elizabeth Bishop One Art

 

The art of losing isn’t hard to master;

so many things seem filled with the intent

to be lost that their loss is no disaster.

 

Lose something every day. Accept the fluster

of lost door keys, the hour badly spent.

The art of losing isn’t hard to master.

 

Then practice losing farther, losing faster:

places, and names, and where it was you meant

to travel. None of these will bring disaster.

 

I lost my mother’s watch. And look! my last, or

 next-to-last, of three loved houses went.

The art of losing isn’t hard to master.

 

I lost two cities, lovely ones. And, vaster,

some realms I owned, two rivers, a continent.

I miss them, but it wasn’t a disaster.

 

– Even losing you (the joking voice, a gesture

I love) I shan’t have lied. It’s evident

the art of losing’s not too hard to master

though it may look like (Write it!) like disaster.

 

Elizabeth Bishop  Jedyna sztuka

 

Sztuka tracenia potrafi być prosta; 

tak wiele rzeczy wyraźnie chce przepaść, 

że kiedy znikną, to jest żadna rozpacz.

 

Trać co dzień, jakbyś uczył się rzemiosła:

zgub klucze, pozwól niech ci czas ucieka.

Sztuka tracenia potrafi być prosta.

 

Ćwicz tak, by suma straconego rosła:

pejzaży, imion i miejsc, w które jechać

nie zdążysz. Przecież to jest żadna rozpacz.

 

Zgubić zegarek, co po matce został,

sprzedać dom, skoro już nikt w nim nie czeka.

Sztuka tracenia potrafi być prosta.

 

Stracić dwa miasta, cóż to jest przy włościach

o wiele większych. Lecz stracona rzeka

albo kontynent to też żadna rozpacz.

 

Że cię nie stracę (choć twój głos i postać

tak bardzo kocham), też nie chcę przyrzekać.

Sztuka tracenia potrafi być prosta,

choć tak wygląda (no, napisz to!) rozpacz.

 

17 września 2013 r.

Ps.

Co do „bezsensownej gadaniny”, to wybrałem się wczoraj, w deszczowy dzień na „Blue Jasmine” (98 min.) Woody Allena. Nie lubię filmów Allena, bo bezustannie w nich się gada, gada, gada i gada. W tym też bohaterowie bezustannie gadają, ale przynajmniej z sensem. A poza tym warto wybrać się na ten film dla samej Cate Blanchett, której rola Jasmine jest małym aktorskim arcydziełem.