ZGRYZOTA

Zapisek, czy też – jak niektórzy czytelnicy tych zapisków określają – felieton pt. „Ktoś pokazuje swoją dupę i mówi: »Spójrz, jaka piękna«” nie wszystkim przypadł do gustu. Wręcz przeciwnie: otrzymałem komentarze, że ów zapisek jest „niesmaczny”, a już na pewno „nie w twoim stylu”.

Spodziewałem się, że tak może być, czułem, że szczególnie jedno zdanie o tym zaduchu i związanych z nim za-pach-owych woniach może się nie spodobać. Takie – jednakowoż – jest życie. (Kiedyś już opisywałem swoje wrażenia na jednym ze spektaklów w operze. Smród nieumytych ciał pomieszany z drogimi zapewne perfumami był tak odrażający, że z trudem dotrwaliśmy do pierwszej przerwy).

Drażnią mnie również nie tylko te wszystkie wyglansowane, pełne wyszczerzonych uśmiechów, słodko-landrynkowe, a przy tym coraz głupsze reklamy, ale również nie mniej wyglansowane, nie mniej zawierające wyszczerzonych uśmiechów itd. zapewnienia, że np. „aparaty słuchowe mają innowacyjne rozwiązania, dzięki którym aparat może filtrować dźwięki i poprawia słyszenie nawet w najgłośniejszych sytuacjach”.

Otóż jest to nieprawda, doświadczam tego na co dzień. Po założeniu owych „innowacyjnych” aparatów są potwornie zwielokrotnione (aż do fizycznego, nieznośnego bólu) wszelkie hałasy, a także szelesty, szurnięcia, a nawet dotyk. (Nigdy nie sądziłem że aż tak… „dudnię” chodząc w miękkich kapciach. Przypomina to jako żywo człapanie dinozaura w filmie Spielberga).

Rozmowy wcale nie są wyraźniejsze, w dodatku przypominają „blaszany dźwięk”, jakby głowę się miało w metalowej beczce lub w wiadrze. (Pamiętacie głos tego „blaszanego człowieka”, czy też Cynowego Drwala z filmu Czarnoksiężnik z Oz? Oto macie „innowacyjny” aparat słuchowy).  Nikt, oczywiście z zachwalających owe „innowacyjne” urządzenia nie wspomina, że kosztują one – bagatela – przeszło pięć i pół tysiąca złotych. Cóż to jest przy emeryturce tysiąca złotych z kawałkiem. Niechby za taką emeryturkę utrzymał się – i kupił ów „innowacyjny” aparat słuchowy – ktoś np. z zawiadujących służbą zdrowia).

Wszystkie (wszystkie!) jednak sprawy „idą na bok” w sytuacji, gdy poważnie zachoruje któryś z członków rodziny. Niemal codzienne dojeżdżanie do położonego o kilkadziesiąt kilometrów szpitala, czekanie na rozmowy z lekarzami, szukanie miejsca w zakładach rehabilitacyjnych itd. – nie chciałbym tu czytelnika wprowadzać w osobiste szczegóły tej sprawy – są, jak się okazuje, nie tylko moim, codziennym doświadczeniem.

Z jednej strony bowiem trwa wyszczerzona i nie wiadomo czemu roześmiana rzeczywistość pełna wyłącznie młodości, a z drugiej strony, albo raczej tuż obok tej roześmianej rzeczywistości trwa rzeczywistość przepełnionych kolejek do lekarzy, rzeczywistość udręczonych ludzi w szpitalach, rzeczywistość umęczonych rodzin opiekujących się nieuleczalnie chorymi członkami ich rodzin.

Zupełnie zostały wyrugowane choroby, umieranie i śmierć. Wystarczy jednak zajść do któregoś tzw. zakładu opieki leczniczej by zobaczyć, doznać, trwania leżących, na wpół istniejących tam ludzi. Nie chcę opisywać drastycznych obrazów i scen, jakich doznałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

Nie wiem czy w ogóle powinienem cokolwiek wspominać o jakichkolwiek chorobach, o „innowacyjnym” aparacie słuchowym itd.

„Zapiski i wspomnienia”, które zdecydowałem się kontynuować mają jednak z założenia formułę dziennika. Poza tym ów zapisek jest odpowiedzią na zapytania: „co u ciebie słychać?”. Odpowiadać – „po amerykańsku” – że wszystko jest „o kej”?

Każdy – jak się okazuje – pozostaje ze swoim bólem… sam. A może lepiej jednak byłoby zamilknąć. Bo w sprawach ostatecznych zawsze pozostajemy sami i zawsze jesteśmy bezradni.

17 stycznia 2018 r.