Październik, jeżeli chce, może być najpiękniejszym miesiącem w roku. Latoś jednak nastąpiło jakieś pogodowe przesunięcie, ponieważ po zwrotnikowych upałach nastąpiła od razu późna jesień. Pogody zatem „Późne lato. Wczesna jesień” tak bardzo ulubionej przez mnie – nie było.
Jedyny jak dotąd dzień ze Słońcem to był tylko 14 października. Wybrałem się wtedy do miasta z zamiarem m.in. pójścia na film Wołyń. Szkoda mi jednak było słonecznej pogody i ostatecznie zrezygnowałem. Z zasłyszanych opinii tych, którzy na tym filmie już byli oraz przeczytanych recenzji można wysnuć wniosek, że jest to film nade wszystko… drastyczny.
A poza tym nie mam jakoś ochoty, po niedawno obejrzanym Smoleńsku, na kolejny polski film. Z drugiej strony jestem jednak ciekaw Wołynia. Przecież moja mama została 4 lipca o 4.00 rano 1943 r. wypędzona, wraz z całą rodziną, przez „bulbowców” z rodzinnej miejscowości na Wołyniu. Jej ojciec (Jan Trybulski-Kownacki) tak bardzo przeżył to wypędzenie, że „nie mógł tego strawić” i 11 maja 1945 r. umarł na Przebrażu.
A przecież i rodzinę mojego ojca „bulbowcy” wymordowali. Wielokrotnie o tym opowiadał. Kiedy bowiem zaczynały się napaści on i jego ojciec (a mój dziadek Kajetan) poszli akurat w tę noc spać w zboże. W domu została żona Kajetana (macocha mojego ojca Antosia) oraz szesnastoletnia Krysia, siostra mojego ojca i dwudziestoletni brat Wiciu, czyli moja ciotka i mój stryjek. Do Krystyny przyszła także nocować jej koleżanka. Ojciec i dziadek słyszeli jak wszystkich czworo „bulbowcy” męczyli, po czym owinęli kolczastym drutem i jeszcze żywych wrzucili do Horynia.
Nie ma jednak najmłodsze pokolenie Ukraińców o cokolwiek obwiniać. Nie mniej ostentacyjna przyjaźń polsko-ukraińska niektórych naszych polityków jest niestosowna, w kontekście tego, że pamięć o m.in. UPA, „bulbowcach” i banderowcach jest na Ukrainie wciąż żywa.
(Wszystkie te fakty podaję na podstawie wieści zasłyszanych w rodzinie. Być może są w nich jakieś historyczne nieścisłości, nie mniej faktem jest, że rodzina mojej mamy została z Wołynia przez ukraińskie bandy wypędzona, a rodzina mojego ojca zamęczona).
Przyrzekłem jednak sobie, że w „Zapiskach i wspomnieniach” nie będzie mowy o polityce. A zatem wrócimy do filmu. Chyba coś niecoś zmieniło się w telewizyjnym repertuarze, bo czasami na kanałach filmowych można znaleźć dość ciekawe obrazy.
Oto całkiem niedawno zobaczyłem indyjsko-francuski film Masaan (2015), 103 min., reż Neeraj Ghaywan z interesującą rolą aktorki o nazwisku Richa Chadda (rocznik 1989) jako Devi Pathak.
Zawsze w filmach indyjskich śmieszyło mnie, że bez względu czy jest jest komedia, czy dramat itd., musiały odbywać się tańce i śpiewy. Widziałem sporo filmów, które – przerywane co rusz owymi tańcami i śpiewami – trwały po cztery godziny, a nawet i więcej. Tym razem jest nieco inaczej. Być może dlatego, że na Masaan pieniądze wyłożył francuski producent i z myślą o europejskim widzu, film ten trwa przyzwoite 100 minut. A jest przez ten czas co oglądać. Kilka interesująco przeplatających się wątków, ciekawe zarysowane tło społeczne, sprawna reżyseria, dużo „malowniczych” plenerów, no i jeszcze urodziwa Richa Chadda itd. Akurat jest to film w sam raz na ponury, zimny w tym roku październik.
Drugi film, który ostatnio zrobił na mnie wrażenie to niesamowity Blef (The Hoax – 2006), 115 min., reż. Lasse Hallström, z m.in. Richardem Gere jako Clifford Irving oraz Hope Davis jako Andrea Tate.
Czegoż to Amerykanie w sztuce filmowej, i nie tylko filmowej, nie potrafią i nie wymyślą.
Film ten nie jest arcydziełem, ale został zrealizowany z niezwykła precyzją i perfekcją. Przed reżyserską maestrią Hallströma tylko zdjąć czapkę. A przecież niedawno bardzo mnie także ujęły, po raz kolejny, Kroniki portowe (The Shipping News – 2001), 111 min., tego reżysera.
Październik w tym roku jest jakiś taki chimeryczny. Zdarzają się jednak chwile rozpogodzenia. Oto kiedy piszę te słowa na niebo właśnie wspina się Księżyc w pełni. Taka pełnia nazywana jest Pełnią Myśliwych, albo Krwawym Księżycem lub Księżycem Plonów, albo właśnie Księżycem Więdnących Traw. Ta ostatnia nazwa najbardziej mi odpowiada. Chociaż, kiedy obserwuję październik, to powinien to być raczej Księżyc Więdnących Liści, ponieważ trawy w tym roku już dawno zwiędły.
19 października 2016 r.
Ps. Wczoraj wieczorem Legia przegrała w Lidze Mistrzów aż 1:5. W sumie po dwóch meczach z Realem jest to… 1:11.
Nie chce się oglądać tych meczów w wykonaniu polskich piłkarzy. Tak samo jak nie chce się czytać współczesnej polskiej poezji. Właśnie jestem po lekturze nagrodzonej Nagrodą Literacką Nike za 2016 rok, książki Bronki Nowickiej pt Nakarmić kamień wartej wg jury 100.000 (sto tysięcy) złotych
Cóż mogę powiedzieć. Chyba tylko to, że wyrzuciłem równowartość dwóch, a może nawet trzech, bardzo dobrych gorzkich czekolad do kosza. Moja ocena jest zatem najbardziej negatywna z możliwych.
Bo co sądzić o takim m.in. utworze (prozie poetyckiej?) wartym 100.000 (sto tysięcy) złotych jak np. Szafa
„Cipka leży pośrodku wstydu. Wstyd leży pośrodku przyjemności. Przyjemność biegnie przez szafę. Szafa stoi w pokoju. Pokój w mroku. Cipka w szafie przechodzi naftaliną, teraz to dwa plastry mięsa na mole. Rękaw futra zwisa przy twarzy. Stary królik z futra wskakuje do ust. Ma smak kurzu z solą. W szafie jest ciasno. Królik myje sierść dziecięcym językiem”.