WODA SODOWA… JEST DOBRA, ZWŁASZCZA Z MALINOWYM SOKIEM, PODCZAS UPAŁÓW.

Miał to być zapisek o… „wodzie sodowej”, która uderzyła niektórym pisarzom do głowy. Woda sodowa z np. malinowym sokiem to w ogóle dobra rzecz, szczególnie na upały. Co innego ta przysłowiowa „woda sodowa”, gdy komuś nagle wydaje się, że jest np…. pisarzem, gdy tak naprawdę pisze szmirowate lub grafomańskie „powieści”.

Miałem znajomego – piszę już, niestety, w czasie przeszłym – winiarza, ksywa „flaszka”, który prowadzi znaną firmę winiarską, specjalizującą się we francuskich winach. W miejscowej prasie dowiedziałem się, że „winiarz napisał powieść”. Zaintrygowała mnie ta informacja. Pomyślałem, że może to być ciekawa lektura. Nawiązałem kontakt z owym winiarzem. (Nie raz i nie dwa o tej znajomości w zapiskach wspominałem).

W debiutanckiej, autobiograficznej powieści, o winach i winiarstwie jednak ani słowa. Za to nie ma sceny, nie ma sytuacji bez prymitywnej pornografii. Okazało się, że ów winiarz nie poprzestał na owej „powieści”, bo nieustannie wciąż pisze i pisze. Nie dosyć, że są to rzeczy pisane na chybcika, typowym, laptopowym stylem, to w dodatku coraz bardziej szmirowate. Namawiałem go, aby zarzucił takie „pisarstwo”, a skupił się na tym, na czym zna się naprawdę, czyli na winiarstwie.

Raczył mnie, owszem, coraz wykwintniejszymi winami i obdarowywał coraz to wyszukańszymi winami (stad ma ksywę „flaszka”), abym go chwalił i pomógł mu zaistnieć w światku literackim, a nade wszystko – doradził jak zdobyć – jak się wyrażał… „słaaawę”. Marzyła mu się nie tylko „słaaawa”, ale nade wszystko wielomilionowe nakłady książek i wiążąca się z tym „kasa”.

Patrzyłem na niego coraz bardziej zdumiony poszerzającą się przepaścią między zawartością jego szmirowatych książek, a oczekiwaniem na ową „słaaawę”. W końcu miałem dość.

Nasza znajomość skończyła się, gdy ów „powieściopisarz” zauważył w jednym z moich tekstów błąd na temat znajomości wina.

Faktycznie, wyraziłem się nieprecyzyjnie, mógłbym sprawdzić subtelności odróżniające wytrawny alzacki gewürztraminer od nowozelandzkiego półwytrawnego, ale zaraz trąbić, że… „ty nie umiesz pisać”? I kto to mówi? A poza tym ja już wolę… Tokaj Nobilis – Sárgamuskotály.

Oprócz „flaszki” zakończyłem znajomość z „sutannikiem”, kiedy to po przeczytaniu niemal wszystkich jego książek, które napisał, poprosiłem, aby może pochylił się nad moimi dwiema, niewydanymi dotąd poetyckimi zbiorami.

„ – Jestem w takiej depresji, że możesz mi przysłać najwyżej pięć swoich wierszy” – odparł. W ostatnim roku, mimo depresji, napisał jednak i wydał kolejną swoją „powieść”. I tak jak byłem po niemal trzech czwartych jej lektury, natychmiast, po tej rozmowie, rzuciłem ją w najodleglejszy kąt swojego pokoju, tj. Zakamarka.

Po kontaktach z „flaszką” i „sutannikiem”, powiedziałem sobie: koniec z lekturami polskich współczesnych „pisarzy”. Ostrzegał mnie przedtem wielokrotnie W., abym nie marnotrawił czasu na współczesną polską literaturę. W. – po stokroć! przyznaję ci rację.

Okazuje się jednak, że powieści z zaprzeszłości wcale nie są lepsze. Oto przejrzałem moją domową biblioteczkę i trafiłem na powieść pt. Peonia (Peony, 1948 r.) Pearl Sydenstricker Buck (1892-1973), amerykańskiej powieściopisarki, która napisała i wydała podczas 43 lat twórczości przeszło 70 książek. Doprawdy, imponująca pracowitość.

Zacząłem tedy czytać Peonię, czyli powieść o Chinach. Książka ta została wydana w serii „dzieła najwybitniejszych noblistów”, w tłumaczeniu Bogumiły Nawrot. Doprawdy, spodziewałem się pisarstwa na najwyższym, uhonorowanym przecież Noblem, poziomie. A tymczasem czytałem jakąś bajkę, której akcja się toczy w dziewiętnastowiecznych Chinach. I już sam nie wiem, albo pisarstwo w owej Peonii jest tak beznadziejne, albo denne jest tłumaczenie. Przerażająca wprost ilość zdań zaczynających się od „Ale…”. Wierzcie mi: przerażająca!!! Ileż można „Ale…”-ć???!!! A poza tym czegóż w tej „powieści” nie ma… „ślicznego”, albo „prześlicznego”. Tylu „śliczności”, to ja jeszcze się w życiu nie naczytałem.

Są dziłem, że poprawi mi humor film Stevena Spielberga pt. Player One (Ready Player One – 2018), 160 min. Okazuje się jednak, że to, co przedstawia Spielberg nie ma nic wspólnego ani z filmem, ani tym bardziej z filmem, jako Sztuką. To jakaś kompletna bzdura pełna cytatów z innych filmów. Wszystko to już było, po co zatem tym „się bawić”?

O współczesnej polskiej twórczości literackiej, której autorom przysłowiowa woda sodowa uderzyła do głowy, o „powieści” Peonia wypełnionej po brzegi „ślicznościami”, wreszcie po niemającym nic wspólnego z filmem Player One itd., myślałem siedząc w Parku Oruńskim na ławeczce tuż na brzegu Wschodniego Stawu. Obok mnie pochylało się, w jakimś ni to przykurczu ni to przysiadzie, na sąsiednich ławeczkach dość sporo osób. Niemal bowiem wszyscy byli zapatrzeni w ekraniki swoich telefonów komórkowych. Zamiast patrzeć na wodę stawu, zamiast podziwiać jej niespotykany kolor, zamiast upajać się, w ten niesamowicie wprost gorący dzień rzeczywiście „soczystą” zielenią starych drzew… patrzyli w ekraniki telefonów komórkowych.

Całe szczęście miałem za sobą szalejących rowerzystów. (A swoją drogą przysłowiowej „cholery można dostać” z tymi wielbicielami rowerów. Nie dosyć, że mają ścieżki rowerowe, to jeżdżą wszędzie, gdzie tylko można, a najczęściej nie wolno, wjechać. Ciekawym, czy kiedykolwiek zsiadają z tych swoich rowerów?).

Przez ten niedługi czas, gdy przebywałem w Parku Oruńskim i siedziałem zapatrzony w wodę stawu, w drzewa, w coraz bardziej ciemniejące, późno popołudniowe niebo, działo się więcej niż w tych wszystkich „powieściach”, które ostatnio czytałem i było znacznie ciekawiej niż na seansie Player One.

24–27 sierpnia 2019 r.