„WEDŁUG”

„Błoto i nuda. Nuda i błoto”, tymi dwoma słowami można by podsumować powieść Władysława Stanisława Reymonta (1967-1925) Ziemia obiecana (1899), ponieważ bezustannie przywoływane są na wszystkich kartach tej powieści opisującej Łódź XIX wieku.A poza tym, a nade wszystko jest to wspaniała powieść. Zniechęcony bowiem do granic czytelniczej wytrzymałości miałkością i bylejakością współczesnej produkcji powieściowej, sięgnąłem do mojej domowej biblioteczki.

Od razu przyznaję: Ziemi obiecanej dotąd nie czytałem. Raz dlatego, że wydawało mi się, że szkoda czasu na jakąś staroć z XIX wieku, że współczesne pisarstwo jest bardziej interesujące, a po drugie dlatego, że przecież w 1974 r. Wajda nakręcił według tej powieści film. No, właśnie… „według”, do czego za chwilę wrócę.

Dokładnie pamiętam „szał”, jaki wówczas rozgrywał się wokół tego filmu. (Każdy zresztą film Wajdy w tamtych czasach wzbudzał poruszenie i dyskusje, lecz najczęściej, zachwyt).

Ziemia obiecana Wajdy nie zachwyciła mnie, dokładnie pamiętam, aż tak bardzo. Nie przeszkodziło to jednak temu, że film ten widziałem chyba ze trzy razy. (Bo wtedy „chodziło się” na polskie filmy po kilka razy). Czy skłoniło to kogokolwiek do sięgnięcia po powieść? Wątpię. No bo po co czytać książkę ileś tam dni, jeśli tę samą historię można na ekranie obejrzeć w dwie godziny z kawałkiem.

Czytelnicy tych zapisków znają moje upodobanie do sztuki filmowej. (Słowa te piszę w przededniu rozdania Oscarów za rok 2019. I od razu przyznaję: niewiele, albo zgoła nic już mnie to nie obchodzi, bo ze sztuką filmową nawet tzw. oscarowe filmy teraz najczęściej nie mają wiele, albo właśnie zgoła nic, wspólnego).

Nie mogę jednak po przeczytaniu powieści Ziemia obiecana, zgodzić się z jej filmową wersją nakręconą przez Wajdę „według” tej powieści.

Ziemia obiecana bowiem Reymonta czytana przeze mnie ileś tam dni, zachwyciła i owładnęła mną swoim mistrzostwem bez reszty. I w pewnym momencie zapragnąłem obejrzeć, jako przerywnik w lekturze, Ziemię obiecaną Wajdy. W dodatku wersję reżyserską (2000, 138 min.) odnowioną, jak to się teraz modnie określa, cyfrowo. Od razu powiem, że wobec powieści, film Wajdy to jakieś marne naśladownictwo. „Jak można było tak arcydzielnej powieści, coś takiego zrobić?”, powtarzałem, co chwila oglądając filmową wersję według Wajdy.

W filmie bowiem „według” nie ma nic z klimatu, nastroju itd. powieści. Nie ma nawet owych tak często opisywanych przez Reymonta „błota i nudy”. Ileż jest u Reymonta wspaniale przedstawionych postaci w działaniu, ileż rozmów, kłótni i dyskusji, ileż cudownych opisów przyrody, które już wprawdzie trochę trącą myszką, ale czym byłaby ta powieść bez natury i przyrody. Nie można dosłownie od tej powieści „się oderwać”, a im bardziej moja lektura zbliżała się ku końcowi, tym bardziej żałowałem, że oto za chwilę skończy się jedno z moich najwspanialszych czytelniczych doznań.

W filmie Wajdy oprócz tego, że trzech przyjaciół(?) chce założyć fabrykę i zrealizuje swój zamiar nie ma poza tym nic.

Wiadomo, że film rządzi się swoimi prawami, że oczywiście nie można wszystkiego, lub prawie wszystkiego, pokazać na ekranie, że trzeba zrezygnować z niektórych wątków, postaci itd. Nie można jednak aż tak nonszalancko traktować tekstu powieści, jako to uczynił Wajda. Przykładów owej „swobody” Wajdy wobec tekstu Reymonta można by cytować bez liku. To niedopuszczalne. Kto na to w ogóle pozwolił?

Co – przykładowo – zostało w filmie (myślę o wersji „reżyserskiej” z 2000 r.) z romansu Adama Borowieckiego z Anką? Nic! Co zastało z romansu Adama z Zukerową? Również nic! Poza tym Wajda uśmiercił Kazimierza Trawińskiego już w jednej z pierwszych scen, kiedy w powieści daje on sobie całkiem dobrze radę aż do ostatnich stron. W powieści Herman Bucholc to schorowany staruszek. U Wajdy to żwawy i zadziorny Andrzej Szalawski, który sam(!) przesiada się na wózek inwalidzki. A powieściowe sceny mozołu pracy Maksa Bauma. U Reymonta ten człowiek ciężko pracuje. A u Wajdy widać jak Andrzej Seweryn oblewa się wiadrem wody niby po wytężonej pracy. No a zmowa Moryca Welta z Grosglikiem. Wajda kończy ją sceną z jakimś „fiku-miku” do widza. A samo zakończenie filmu Wajdy: co to ma być?

Nie, nie chce mi się o tym pisać. Jak można było z tak znakomitej powieści zarobić coś takiego… „według”?

Ku mojemu zdumieniu film ten jest dla niektórych krytyków… „arcydziełem”. Ba, wybierany jest przez różne filmowe gremia, jako jeden z najwybitniejszych filmów polskich.

Jako polonista, jako czytelnik, ba! jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym – stażem jestem oburzony takim taktowaniem literatury.

Kino to wspaniały wynalazek. Ileż naoglądałem się cudownych, filmowych arcydzieł (obywających się bez oszałamiających i oślepiających oraz ogłuszających „efektów specjalnych”).

Nigdy jednak! Nigdy!!! Nawet najlepszy film nie zastąpi literatury. Nie zastąpi powieści. Szczególnie takiej powieści jak – przykładowo – Ziemia obiecana Reymonta.

9 lutego 2020 r.

Postscriptum.

Tak jak można było się spodziewać nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się na gali oscarowej. Zupełnie przepadł np. film Irlandczyk tak jeszcze niedawno okrzyczany… „arcydziełem”. Z oscarowych filmów widziałem jeszcze Dwóch papieży, czyli nic nadzwyczajnego oraz próbowałem oglądać Historię małżeńską, ale odpuściłem sobie, ponieważ nie nadawał się ten film do oglądania.

To zastanawiające, że – z jednej strony – zawsze jest tyle krzyku wokół Oscarów, a – z drugiej strony – filmy nominowane do tej nagrody wyświetlane są na jakichś późnych seansach, w małych kinach.

Próbowałem namierzyć Parasite, ale i ten film wyświetlano tylko gdzieś na jakichś późnych seansach. Wybierałem się także na Judy. Zwierzyłem się mojej pani doktor otolaryngolog, że jestem kinofilem, ale do kina chodzę coraz rzadziej, a właściwie już prawie wcale, ponieważ nie mogę znieść tego potwornego ryku płynącego, zamiast dźwięku, z głośników.

Pani doktor roześmiała się i odrzekła: „Nigdy w życiu, nigdy w życiu więcej już nie pójdę do kina. Ostatnio w kinie siedziałem w takiej oto pozycji…” po czym zademonstrowała, że oglądała film z dłońmi mocno zaciśniętymi na uszach – „Nigdy w życiu, nigdy w życiu”.

Takie jest aktualnie kino i sztuka filmowa: płacić za to by oglądać beznadziejne historie w potwornym ryku głośników? „Nigdy w życiu!”.

10 lutego 2020 r.