W POSZUKIWANIU (NIE TYLKO FILMOWEGO) ARCYDZIEŁA

Bezustannie szukam literackiego, filmowego itd. współczesnego arcydzieła. Ba! nieustannie poszukuję książek, które nadawałyby się do czytania, filmów, które nadają się do oglądania itd.

Ktoś mógłby powiedzieć, że tyle przecież wydaje się książek, tyle produkuje filmów itd., więc jakże to tak: czyżby nic nie nadawało się do czytania, nic nie nadawało się do oglądania?

Być może naczytawszy się świetnej literatury (ostatnio Stefana Grabińskiego), być może naoglądawszy się filmów Kubricka, Kobayashiego, Felliniego itd., nic nie jest w stanie mnie zadowolić? Zapewne coś w tym jest. A poza tym wszystko, co najlepsze już było.

Coraz rzadziej odwiedzam kino, bo najzwyczajniej nie ma co oglądać. Kiedy kilka tygodni temu wybrałem się na Blade Runners 2049 „wizjonerskiego” Denisa Villeneuve tuż przed seansem poprosiłem o rozmowę panią kierownik kina, aby ściszono ryczące głośniki, (jak to jest teraz w zwyczaju, ponieważ wszystko „idzie w dźwięk”).

Przy okazji wywiązała się rozmowa na temat m.in. historii sztuki filmowej, jak to dawniej (właśnie Kubrick, Kobayashi, Fellini) arcymistrzowie kina opowiadali historie obrazami, a teraz kino to oślepianie widza efektami specjalnymi i ogłupianie widza dźwiękiem.

Pani kierownik kina, osoba trzydziestokilkuletnia, absolwentka, jak się przyznała filmoznawstwa, nie miała jednak pojęcia o historii kina, a nazwiska Kubrick, Kobayashi, Fellini niewiele jej mówiły.

Na koniec jeszcze trochę rozgadałem się na temat niezapomnianych filmów m.in. Jeana Renoira (1894-1981), René Claira (1898-1981), Marcela Carné (1906-1996), a szczególnie mojego ulubionego Juliena Duviviera (1896-1967). Widząc jednak coraz większe oczy ze zdumienia pani kierowniczki, absolwentki filmoznawstwa: „o czym ten facet gada?”, czym prędzej pożegnałem się z nią, a następnie udałem do sali kinowej, uprzednio szczelnie założywszy gumowe kołeczki do uszu przed czekającym m.in. i mnie łomotem z kinowych głośników.

Szukam zatem owych arcydzieł filmowych. A tymczasem rankiem w Święto Niepodległości puszczono western Nocne przejście (Night Passage – 1957), 90 min., reż. James Neilson z Jamesem Stewartem w roli Granta McLaine, Elaine Stewart w roli Verny Kimball oraz Brandonem De Wilde w roli Joeya Adamsa. Cóż, jestem z pokolenia, które namiętnie oglądało m.in. westerny. Warto było obejrzeć ten film chociażby dla… bezchmurnego, fiołkowego nieba.

Po południu 11 Listopada br. pojechaliśmy do Gdyni by kibicować mojemu synowi Szymonowi i jego teściowi J. (59 lat) w Biegu Niepodległości. Przyznam, że te kilka tysięcy biegaczy zrobiło na mnie wspaniałe wrażenie. To było coś niezapomnianego ten szelest kroków biegaczy. Było bardzo chłodno i wietrznie. Z północy ciągnął jakiś potwory ziąb, w dodatku zanosiło się na deszcz. W pewnym momencie nadciągnęła potężna chmura i tak lało, że nastąpiło chyba jej oberwanie. Niewielu jednak zrezygnowało z ukończenia tego biegu.

Wieczorem, tego samego dnia, na jednym z telewizyjnych kanałów filmowych wyświetlano nagrodzonego Srebrnym Lampartem w 2016 r. w Locarno „wybitnie artystyczny” obraz pt. Ornitolog (O Ornitológo – 2016), 117 min., reż. João Pedro Rodrigues. Jak można domyśleć się z tytułu jest to film plenerowy. I to jest jedyna jego wartość, bo dalibóg, o czym ten „wybitnie artystyczny” film opowiada trudno dociec. Według mnie – kinofila z wieloletnim, i jeszcze dłuższym stażem – jest to przykład artystycznego zadęcia i potwornego, filmowego bełkotu. Za co zatem ów Srebrny Lampart?

Nie podobał mi się także, kręcony z ręki, obsypany niezliczoną ilością nagród (NYFCC, NBR, GOTHAM, BSFC, AFI, AACTA itd.) film Fruitvale (Fruitvole Station – 2013), 90 min., reż. Ryan Coogler. Fabuła bowiem kręcona z (rozchwianej, drżącej) ręki jako „dokument” nie jest niczym oryginalnym.

Czekałem zatem na zapowiadane od kilku tygodni w telewizyjnym kanale filmowym arcydzieło pt. Manchester by the Sea, 2016 r., 137 min. reż. Kenneth Lonergan z Oscarową rolą Caseya Afflecka jako Lee Chandlera. Film ten jednak odebrałem jako nie więcej niż zupełnie przeciętny. No, dorzuciłbym może jeden punkcik za to, że nie dzieje się w wielkim mieście.

Mimo nie najgorszej pogody jak na listopad, muszę jednak pozostawać przez jakiś czas w domu i brać antybiotyki po biopsji (pobrano 14 wycinków, co za ból), która odbyła się 14 listopada.

Znalazłem jednak w telewizyjnym repertuarze filmowym obraz Jeana Dellanoya (1903-2008) pt. Śmierć na klęczkach (Maigret et l’affaire Saint-Fiacre – 1959), 101 min. z Jeanem Gabinem (1904-1976) w roli komisarza Maigreta. Bardzo przyzwoity film, sprawnie nakręcony, z dobrym aktorstwem. Kto wie czy nie sięgnę na te dni „domowania” po książkę Georgesa Simeona (1903-1989), według której Dellanoy wyreżyserował swój film.

Po tym sprawnie zrealizowanym „kryminale” znowu trafiłem na współczesne kino pt. Rosemari (2016), 95 min., reż. Sara Johnson. Kompletna porażka pod każdym względem. Dla kogo, i po co, kręcone są takie filmy jak Ornitolog czy też właśnie Rosemari?

16 listopada 2017 r.