„Od lat prześladuje mnie obsesja przemijania, świadomość znikomości naszego efemerycznego istnienia, jakże krótkiego i jak od początku skazanego na absolutną niepamięć.Mam uczucie, że wytwarza się wokół mnie coraz większa pustka, która nieuchronnie i mnie w jakimś momencie pochłonie. Naturalnym odruchem samoobronnym jest chęć zapisania, utrwalenia w tych notatkach mojej iluzorycznej egzystencji. Po co? Dla samego siebie. Może jest to jedyna forma dostępnej człowiekowi »nieśmiertelności«, choć wiem, że jest tylko złudzeniem. Może owe strzępy teraźniejszości i przeszłości, jakie zamierzam zapisywać na tych kartkach dla siebie, pozwolą mi się jakoś odnaleźć w tym zamęcie naszego pędzącego – ku czemu? – obłąkanego świata”.
Słowna te napisał 1 stycznia 1973 r., zaczynając swój Dziennik, niespełna 57 letni Artur Hutnikiewicz (1916-2005). Mógłbym podpisać się pod nimi obiema rękami, chociaż Zapiski i wspomnienia nie mają ani formy, ani charakteru, ani ambicji dziennika.
Szczególnie mnie ujęło to ostatnie zdanie, z powyższego fragmentu, o zamęcie pędzącego ku nie wiadomo czemu, obłąkanego świata. Jest to temat, dość częsty, moich wierszy. A ponadto według mnie ów świat, czy raczej otaczająca rzeczywistość, jest nie tylko obłąkana, lecz nade wszystko absurdalna. Co i raz bowiem staram się notować absurdy, których niemal na każdym kroku można spotkać co niemiara. I nic nie wskazuje na to, by tych absurdów ubywało. (Oprócz epidemii głupoty, przykład: „moda” w chłody na gołe kostki u stóp, absurdy, jak np. utylizacja poetów, są także epidemią współczesności).
We fragmentach opublikowanego Dziennika Artura Hutnikiewicza ujęło mnie ponadto jeszcze jedno zdanie:
„Toteż siedziałem niekiedy nad jednym zdaniem i pół godziny. Ująć najściślej i najzwięźlej istotę rzeczy i znaleźć dla tej myśli możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową – oto jest zadanie. Nawet jeśli się wybrnie w końcu z wszystkich trudności i tego wściekłego mordowania się z oporem słów, nigdy nie ma się pewności, czy się robotę wykonało uczciwie, czy się tam czegoś nie spłyciło, nie uprościło, nie załatwiło bezwiednie jakimś pustym frazesem”.
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że z Hutnikiewiczowskiego pisania ujęły mnie tylko fragmenty, czy pojedyńcze zdania. Wszystko, co napisał Hutnikiewicz czytam z największą przyjemnością podziwiając lekkość stylu oraz jakże rzadką, właściwie unikalną, umiejętność pisania o rzeczach najtrudniejszych w sposób zrozumiały. Mało tego, naukowe rzeczy Profesora czyta się jak zajmujące powieści, nie mogąc się doczekać: co dalej, co dalej na następnej stronie, w następnym rozdziale. Taką wielką przyjemność czytelniczą przyniosła mi lektura książki pt. Twórczość literacka Stefana Grabińskiego (1887-1936), wydana przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu w 1959 r.
Ostatnio bowiem miałem dość różnych współczesnych powieści, z których niemal każda obsypana nagrodami jest, oczywiście, „bestsellerem”. Niestety, nudnym lub nieporadnym bestsellerem (albo nieporadnie przetłumaczonym). Zazwyczaj owe dzieła odkładałem po kilkudziesięciu stronach. Zrezygnowany, i czytelniczo wyposzczony, sięgnąłem do swojej domowej biblioteczki, w której jak się okazało, kryją się prawdziwe czytelnicze rarytasy. W ten oto sposób trafiłem na twórczość Stefana Grabińskiego. A jak Stefan Grabiński, to i także Artur Hutnikiewicz.
Okazuje się, że zarówno Grabiński, jak i Hutnikiewicz posiadają tę cechę zajęcia pisarskiego, którą cenię sobie najbardziej. Otóż jest to rzetelność pisarskiej „roboty” by znaleźć dla „myśli możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową”.
Dotyczy to nie tylko prozy, ale także poezji. Konia z rzędem temu, kto znajdzie we współczesnej poezji jakąkolwiek myśl. A nawet jeśli owa myśli gdzieś się pojawi, to nie spotkałem się by została ona ujęta w „możliwie najprostszą i najjaśniejszą pojęciowo formułę językową”.
3 listopada 2017 r.