„THE MUSIC OF THE NIGHT”

– Jasiu złowił jazia! Nie, to jaź dal się złowić Jasiowi – w ten oto sposób dworowali sobie ze mnie Ksawery, Marek Andrzej oraz… dwa psy Ksawerego tj. znane w tych zapiskach Żołna i Wilga. Po ich (psów) pyskach można było się domyślać, że gdyby tylko mogły także chciałyby mi coś powiedzieć na temat różnicy między jaziami, a kleniami. Ksawery co i rusz przywoływał psy do siebie, pokazywał im miejsce gdzie powinny lęgnąć, ale one i tak układały się obok mnie, popatrywały w niebo, nad północno-wschodni horyzont tak jakby wiedziały, że to stamtąd mają nadlecieć Perseidy. Tak, takie psy lubię. Zawsze powtarzam: „Jaki właściciel, taki pies”.

Bo spędziłem u Ksawerego całą noc i cały dzień w towarzystwie nade wszystko Wilgi i Żołny, które nie odstępowały mnie na krok. Ksawery musiał gdzieś „wyskoczyć” w służbowych sprawach, co mu zajęło prawie cały dzień. Marek wiadomo, leśnik, czyli, jak powiada, „zawsze coś do roboty w lesie się znajdzie”. Andrzej wytłumaczył się sprawdzaniem prac magisterskich, ale wieczorem na oglądanie Perseidów postanowił wrócić. To tak samo jakbym ja tłumaczył się wszystkim wokół, że muszę napisać wiersz, albo „ciągnąć” zapiski w „Dzienniku”. Zostałem zatem na gospodarstwie u Ksawerego sam. Nie licząc psów i rżących w garażu (tak, tak) koni. Nawet dostrzegłem kątem oka wypucowane czarne oficerki, bryczesy itd., ale nie ośmieliłbym się, podczas nieobecności Ksawerego, je wkładać. Wprawdzie zauważyłem kątem oka jak przedtem kilka razy Ksawery łypnął na mnie pokazując buty, ale udawałem, że nie wiem o co mu chodzi.

Wziąłem spinning i poszedłem nad jezioro, w miejsce, gdzie poprzedniego dnia Ksawery „dostał” klenia. Dochodząc do jeziora dostrzegłem w bystrym nurcie rzeczki wystające znad wody ogony kleni. Wystarczyło zatem, nie płosząc ich, odejść na kilkadziesiąt metrów i „podać im” spinningiem lekką przynętę. Psy posłusznie położyły się w cieniu drzewa i obserwowały moją „zabawę” z kleniami. Zawsze się obruszam, jeśli ktoś nazywa połów ryb „zabawą”. „To tak jakby ktoś twój pysk wziął na hak” określił połów ryb jeden z moich znajomych.  Nie traktuję połowu ryb jako zabawy. Cóż jednak miałem powiedzieć jeśli tego dnia „trafiały” mi się same „trzydziestaki”, a mnie się zamarzył kleń tak na 50, co najmniej, centymetrów. „Dostałem” w końcu znowu niezłego… jazia, ale czym prędzej go wypuściłem, bo a nuż by ktoś dostrzegł, że Jasiu znowu złowił jazia. Może, zresztą, był to ten sam jaź, którego złowiłem wczoraj?

Usiadłem obok psów i zagłębiłem się w lekturze książki, która pochłonęła mnie bez reszty. Jest to Dzika droga Cheryl Strayed. Fascynujący opis pokonania przez nią Pacific Crest Trail (w linii prostej nieco ponad 1600 kilometrów, a tak naprawdę, licząc zejścia i wejścia na wszystkie góry, 4285 kilometrów). Dowiedziałem się o tej książce przez przypadek, wertując codzienną prasę. Zawsze bowiem „coś” interesującego znajdę przeglądając codzienną prasę lub wertując tygodniki. Książka jest nie tylko przejmującym opisem kilkumiesięcznej wędrówki przez PCT, ale nade wszystko opowieścią o życiu autorki, o „dochodzeniu do siebie” po osobistych „zawirowaniach”, o poszukiwaniu uspokojenia po śmierci matki, z którą autorka była bardzo mocno związana. („W moim pojęciu świat nie jest wykresem, wzorem czy równaniem. Był opowieścią”. „Czułam się, jakbym przycupnęła nad światem i przyglądała jego ogromowi”, s. 213 i 214). Niezwykłym walorem Dzikiej drogi jest również i to, że Cheryl Strayed umie zajmująco opowiadać. To rzadka umiejętność wśród współczesnych pisarzy. Trochę psuje mi dobry nastrój polszczyzna tłumaczenia tej bardzo ciekawej książki. W stopce redakcyjnej bowiem można wyczytać, że tłumaczeniem, weryfikacją tłumaczenia, opieką redakcyjną oraz korektą zajmowało się aż sześć pań, a jednak książka nie wolna jest od licznych błędów gramatycznych z konstrukcją „który” („Nieustannie szukałam wzrokiem małych srebrnych metalowych znaczków w kształcie rąbu, które od czasu do czasu były przyczepione do drzew, nie znalazłam ani jednego”, s. 207). No tak, poza tym kłania się ortografia: „rąbu”. Wiele zdań zaczyna się od „Gdy” i „Ale”. Wiele zdań zakończonych jest na „się.”. Zdarzają się także pokraczne zdania: „Zamierzałam zamówić z rozsądkiem, zwłaszcza, że wydałam kolejne pięćdziesiąt centów na pranie, idąc razem z Gregiem”, s. 196. Czytam jednak dalej Dziką drogę. Mam już za sobą „większą połowę”.

Wieczorem tego samego dnia (tj. 12 sierpnia) zebraliśmy się znowu u Ksawerego. Zaczęliśmy od wysłuchania płyty Jackie Evancho Songs From The Silver Screen. Wszystkie filmowe piosenki są anielsko zaśpiewane przez Jackie, ale szczególnie ujęła  nas Se Cinema Paradiso Tornatore a nade wszystko The Music Of The Night z filmu (i musicalu Webbera) The Phantom Of The Opera Schumachera.

Ach, to było coś fascynującego i niezapomnianego: słuchać śpiewu Jackie Evancho i  oglądać jak z północnego-wschodu, a właściwie zewsząd, zaczęły pojawiać się Perseidy.

Siedzieliśmy, a właściwie leżeliśmy do samego rana dopóki we wschodzącym Słońcu światła meteorów nie zaczęły blaknąć i aż zupełnie znikły.

Ktoś nawet w pewnej chwili zażartował: Jasiu, a może by tak wybrać się na klenia i jazia, ale ogarnęła nas aż do wczesnego popołudnia… „muzyka nocy”.

14 sierpnia 2013 r.