„STARRY, STARRY NIGHT…”

17 sierpnia to był najwspanialszy dzień jaki w tym roku spędziłem. Bo niemal cały dzień byłem nad jeziorem w okolicach Wąglikowic koło Kościerzyny. Nie, nie wyjawię ani miejsca, ani nazwy tego jeziora, bo jest tam jeszcze cicho, spokojnie, a najważniejsze – niemal bezludnie. No i są (jeszcze) ryby. Wokół las, no i zielonozłota woda, a tak czysta, że można ją pić wprost z jeziora.

Wiał dość silny południowy wiatr tak, że dość trudno „machało mi się” spinningiem, ale wchodziłem do jeziora po kolana, nawet po pas obrzucając pobliskie zatoczki. Uwielbiam takie brodzenie ze spinningiem w jeziornej wodzie. Dokładnie o 14:32, a więc niemal w największą gorączkę „capnął” mi piękny szczupaczek. Mierzyliśmy go na chybcika i raz nam wychodziło 49,9 cm, to znowu 50,1 cm, a nawet 50,2 cm. Po sfotografowaniu powędrował z powrotem do jeziora przed nieco wystraszonym „garbusem”, którego, jako „specjalista od okoni”, złowił mój syn. Wszystkie największe szczupaki złowiłem właśnie w ciągu dnia, podczas największych upałów, niech mi więc nikt nie opowiada, że ryby „biorą” wyłącznie o świcie lub późnym popołudniem.

Od czasu do czasu odkładałem spinning, przysiadałem w cieniu i z zachwytem patrzyłem na jezioro, na wciąż zmieniającą się w południowym wietrze jego powierzchnię, na chmury przypominające wielkie, białe pióra. A gdy jeszcze niedaleko mnie przeleciała para żurawi czyż mogło być piękniej?

Na drugi dzień, już w mieście, nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Te bezdrzewne osiedla, te ujadające na balkonach psy, ci znudzeni ludzie chodzący wte i wewte po ulicy Długiej i Długim Targu: od razu można się rozchorować.

Na domiar złego coś mnie podkusiło aby, wakacyjnie, pójść do kina. W końcu jestem kinofilem, zaczęło zaraz po długim weekendzie lać, a w kinie nie byłem już, bo w repertuarze wyłącznie „rozrywka”, chyba z kilka miesięcy. Konesera – (La Migliore offerta – 2013), 124 min., reż Giuseppe Tornatore – z Geoffrey’em Rush’em grają aż na Przymorzu i wyłącznie wieczorem. (Już wyobrażam sobie widzów wchodzących z kubłami cuchnącej kukurydzy).

W deszczowy zatem wtorek (tj. 20 bm.) wybrałem się na… Elizjum (Elisjum – 2013), 109 min., reż. Neil Blomkamp z Matt’em Damon’em jako Maxem i Jodie Foster jako Delacourt. Na południowym seansie zaskoczyła mnie niewielka ilość widzów i to siedzących na środku sali, raczej w przednich rzędach.

Wahałem się: wybrać się na ten film, czy też sobie „odpuścić”? W końcu to… science-fiction, „akcja”, ale zachęciły mnie raczej pozytywne recenzje, a nade wszystko udział w tym filmie Matt’a Damon’a oraz obsypanej wieloma największym nagrodami filmowymi Jodie Foster.

No cóż, jeśli chcesz znać Czytelniku tych zapisków opinię na temat tego filmu, to jako kinofil z kilkudziesięcioletnim stażem mógłbym ocenić ten film jednym, dosadnym kolokwialnym słowem. Bardziej „przyzwoicie” natomiast mógłbym powiedzieć: „kompletny bezsens”. Skrajna nienawiść, bezustanne mordobicia, strzelanina i jatka – oto „treść” tego „dzieła”. A wszystko w takt narastającej, ogłuszającej i ogłupiającej „muzyki”, przy której ryk pił tartacznych wydaje się cudownym dźwiękiem. Kto wykłada na takie bezsensy pieniądze? Po co i dla kogo kręcone są takie filmy?

Wyszedłem przez końcem seansu. Miałem dość bezsensownej strzelaniny, rozrywających się ciał i straszliwego huku „muzyki”. Tuż przed wyjściem odwróciłem się i spojrzałem na widzów, w tym na grupkę starszych pań. Wszyscy siedzieli nieporuszeni oglądając rozgrywająca się na ekranie jatkę. Westchnąłem sobie, przypomniałem Avatara a także 2001: Odyseję Kosmiczną i wyszedłem z sali.

Ze Sztuką filmową dzieje się coś przerażającego. Zresztą czyż tylko ze Sztuką filmową? Oto w drodze powrotnej zaszedłem do kilku księgarń. Wszystkie zawalone (dosłownie: zawalone) książkami. Prawie wszyscy teraz piszą książki i są „pisarzami”. Tylko, że nie ma co czytać. Kto te książki czyta? Sami autorzy i grupka ich najbliższych znajomych?

Cała zatem nadzieja i ratunek w Naturze: ileż ostatnio najwspanialszych doznań przeżyłem obserwując: a to srebrzyste obłoki, a to Perseidy wpadające do jeziora, a to łowiąc jazie i klenie, a to brodząc ze spinningiem w upalne południe i łowiąc szczupaczka, a to obserwując przelot żurawi.

No i słuchając Jackie Evancho. W kinie teraz wszystko może być „efektem specjalnym” stworzonym w komputerze. Mogą powstać tak olśniewające wizualnie filmy jak Avatar i takie bezsensy jak właśnie Elizjum. Z sopranami „tak się nie da’. Od razu słychać kto ma talent i kto potrafi śpiewać, i kto ukrywa swój brak talentu (i głosu) pod określeniem „wokalista”.

Wciąż zachwyca mnie talent i głos Jackie Evancho. I jakoś nie mogę się przekonać do największego ostatnio odkrycia, sopranu Anny Prohaski. Wysłuchałem arii barokowych w jej wykonaniu i nic mnie nie ruszyło. No, pięknie śpiewa, ale ileż jest takich sopranów. Podobnie jest z wspaniałym przecież sopranem Reneé Fleming. Wolę nieskażony rutyną anielski sopran Jackie Evancho. Posłuchajcie, chociażby, Starry, starry night

21 sierpnia 2013 r.