PRZEŻYLIŚLMY

Czym się różniły ostatnie dni starego tj. 2020 r. od nowego tj. 2021 r. w pogodzie, nastroju itd.? Kompletnie niczym. Gdyby nie wymiana kalendarzy, medialna wrzawa związana ze zmianą daty nikt by nawet nie zauważył, że cokolwiek się zmieniło.

Wyjrzysz za okno, albo wyjdziesz na dwór wszędzie szaro, mgielnie i wilgotno. Ludziska przemykają obok siebie bojąc się bezpośrednich kontaktów, chociaż i tak choćbyś nie wiem jakie nosił maseczki, choćbyś nie wiem jakie wkładał rękawiczki, choćbyś nie wiem jakim okręgiem omijał bliźniego i tak „na bank” jeśli nie byleś zarażony koronawirusem, to pewnie jesteś, chociaż sam nawet o tym nie wiesz.

Atmosfery nawet nie potrafiły rozgrzać sylwestrowe wygibasy i feerie oślepiających świateł, czyli „koncerty marzeń” z piszczącymi paniami i mamroczącymi panami w takt monotonnego rympa-pympa z towarzystwem „śpiewających trupów”, jak mój znajomy R. nazywa piosenkarki, które już dawno powinny zaprzestać nie tylko śpiewać, ale nade wszystko pokazywać się na scenie.

Przy końcu 2020 r. jakoś nikt nie wspominał o „magii świąt”. Boże Narodzenie przeszło nie wiadomo kiedy, zdominowane tym razem szczepieniami przeciwko koronawirusowi.  

Miałem temu zapiskowi dać tytuł „bożonarodzeniowe bombki” i już już zamierzałem rozwinąć temat, gdy znajomy J. podsunął mi tytuł bardziej sposobniejszy, a mianowicie… „przeżyliśmy”. Życzyłem bowiem J. na ten nowy 2021 rok: zdrowia, pomyślności oraz wytrwałości. J. dorzucił jeszcze: obyśmy przeżyli i ten 2021 rok. Bo rok 2020 udało nami się jakoś przeżyć. Wywinęliśmy się bowiem, póki co, koronawirusowi nabierając odporności, czyli jakichś przeciwciał, ale zdaje się to wszystko (to znaczy te wszystkie badania na SARS-Co-2) nie jest warte przysłowiowego funta kłaków, gdy jednego dnia masz w tzw. „wymazie” wynik ujemny, a już nazajutrz „plusy” i to zarówno w IgG jak i IgM.  

(Tu na marginesie chciałbym podkreślić, że bardzo wiele osób – przy jednak całym szacunku dla tych osób – nie ma pojęcia o tych IgG jak i IgM). Ja sam dowiedziałem się o tym od kolegi, który jest lekarzem. A przecież bardzo wiele osób, moim zdaniem prawie wszyscy, i tak są zarażeni i nawet o tym nie wiedzą).

A piszący te słowa od marca 2020 r. jest – jako literat – na dobrowolnej kwarantannie. A przecież i tak unikając jakichkolwiek tłumów, nie jeżdżąc środkami komunikacji miejskiej, nie chodząc nawet do biblioteki itd. itd. słowem unikając jakichkolwiek kontaktów można – jak to się określa – „przejść koronawirusa”.

Moi koledzy po piórze wypisują na temat swoich doświadczeń koronawirusowych  stronice niekończących się dzienników, blogów itd.  Po co? Kogo to obchodzi?

Ja wolę podzielić się (znowu) kilkoma refleksjami na temat obejrzanych filmów, przeczytanych książek itd.

Co do bowiem wspomnianych wyżej „bożonarodzeniowych bombek” albo raczej „świątecznych choinkowych bombek” bo już chyba tylko starsze pokolenie wie co to takiego jest Boże Narodzenie, a do owych bombek zaliczyłbym trzy seriale  z wielką natarczywością i determinacją reklamowane na platformie streamingowej jako właśnie „świąteczne wydarzenie”. „Bombki”, czyli kolorowe, przeważnie tzw. „śliczne” przedmioty wewnątrz zupełnie puste.

Takie też były steramingowe seriale, czyli Bridgertonowie, o których już w poprzednich zapiskach wspominałem, i który to serial, czyli aż osiem odcinków, dziwiąc się samemu sobie, jednak wytrzymałem do końca.

Drugą „bombką” jest serial pod nijak mającą się do treści nazwą Tancereczki (Tiny Pretty Thinks – 2020) liczący sobie aż dziesięć odcinków. Serial ten ma jednak jedną wielką zaletę, a mianowicie przedstawia bardzo utalentowaną, urodziwą, baletową młodzież, a zwłaszcza tancerki. A poza tym wlecze się, wlecze, wlecze i wlecze. Wytrzymałem chyba z sześć odcinków. Dalej nie dałem rady.

Trzecią „bombką” jest zapowiadany od wielu, wielu tygodni jako „rewelacja” duński serial pt. Równonoc (Equinox – 2020), jeden sezon, czyli siedem odcinków.

Ja wytrzymałem chyba ze trzy odcinki. Bo od chwili, kiedy zaczyna się w tym serialu pojawić „dziwne”, „niespotykana”, a nade wszystko „magia”, od razu jako żywo przypomniało mi się arcydzieło Petera Weira z 1975 r. pt. Piknik pod Wiszącą Skałą (Picnic at Hanging Rock), 107 min. (wersja reżyserska).

O ile jednak film australijski jest doskonały pod każdym względem, o tyle duński serial okropnie się wlecze, a przy tym przeraźliwie przynudza.  

Wszystkie te trzy seriale mają następujące cechy: treść, bardzo nikła, jest rozdymana do niewyobrażalnych rozmiarów tak, że w tych dziełach tak naprawdę w końcu nie wiadomo o co chodzi. Drugą cechą jest to, że ci wszyscy bohaterowie w ogóle nie pracują. Arystokracja w Bridgertonach tylko się bawi, swata, plotkuje oraz nade wszystko bezustannie… kopuluje.       

(Zastanawiałem się jakiego tu by użyć określenia: „odbywa stosunki płciowe”, „kocha się”, „sypia ze sobą”? Nie, wszystko nie to. Najbardziej dokładnym byłoby kolokwialne, że… „się pieprzy”, ale pozostańmy przy chyba trącącej medycyną albo biologią „kopulacji”. Dodajmy: wulgarnej kopulacji).

Trzecią cechą jest absolutny brak mistyki, czy tez metafizyki, albo najzwyczajniej mówiąc… Boga (wszystko jedno: rzymsko-katolickiego, chrześcijańskiego, muzułmańskiego, czy jakiegokolwiek innego).

Kopulują zatem w Bridgertonach, kopulują niemal wszyscy ze wszystkimi w Tiny Pretty Thinks oraz kopulują i w Equinoxie. Ileż można to oglądać. Gdyby tak – przykładowo – powycinać wszystkie sceny z kopulacją w Bridgertonach to niewiele oprócz scenografii, kostiumów i koafiur by zostało.

Na styczeń wprawdzie Netflix zapowiedział „aż osiemdziesiąt nowych seriali i filmów”, ale po dokładnym odcedzeniu kolejnych „entych” sezonów wlokących się seriali i filmowych powtórek (tzw. „odgrzewanych kotletów”), pozostały zaledwie dwa (podkreślam: dwa!!!) filmy, na które warto, moim zdaniem, czekać tj. Cząstki kobiety oraz Wykopaliska. Nawet biorąc pod uwagę najtańszą opłatę za jeden miesiąc, to i tak wypada za te dwa filmy horrendalnie drogo.

Natrafiłem jednak na film, który mi się spodobał, ba! jest całkiem dobry (a mógłby być bardzo dobry, ale o tym poniżej).

Od kilku tygodni bowiem omijałem tytuł Elegia dla bidoków (Hillbilly Elegy – 2020),  reż. Ron Howard, z jednak bardzo dobrymi rolami Amy Adams jako Bev, Glen Glose jako Mawmaw, Gabriela Basso jako J.D. Vance oraz Haley Bennett jako Lindsay.

Film powstał według autentycznych wspomnień i to jest jego siłą i zarazem wadą. Amerykanie wyczuli, że może to byli filmowy temat i powierzyli jego realizację nie byle komu bo Ronowi Howardowi.

(A Ron Howard to przecież solidny filmowy „fachura” i „rzemiecha”, reżyser m.in. Apollo 13 z 1995 t.; Pięknego umysłu z 2001 r.; Kodu Da Vinci z 2006 r.; obrazu Frost/Nixon z 2008 r. oraz Aniołów i Demonów z 2009 r.).

Film jest tak dobrze, moim zadaniem, zagrany, że powinny posypać się Oscary. Treść jest natomiast mocno przesadzona albo nawet przeszarżowana: aż nie chce się wierzyć, że tyle nieszczęść może spotkać jedną niewielką rodzinę Tak jednak ponoć było, ponieważ film ten jest zrealizowany, jak już wyżej wspomniałem, według autentycznych przeżyć. Film moim zdaniem wiele stracił przez samo zakończenie, gdzie są pokazane autentyczne osoby, które potem genialnie zostały zagrane przez aktorów. Gdyby nie to obraz Elegia dla bidoków uzyskałby wymiar – że się tak wyrażę – uniwersalny. A tak jest „tylko” świetnie zagranym i bardzo sprawnie wyreżyserowanym, naprawdę dobrym filmem. A zapewnia Was o tym piszący te słowa kinofil z długim i, jeszcze dłuższym, stażem.

Jedno mnie – także i w przypadku tego filmu – zastanawia. Ani w najbardziej krytycznej chwili, ani nawet na co dzień, a postaci Elegii dla bidoków doznają naprawdę traumatycznych przeżyć, nie modlą się, nie zwracają do Boga. Zdają się wyłącznie na siebie, na rodzinę.

I tak chyba jest i teraz, podczas epidemii. Gdzie jest Bóg? – można by zapytać. Dlaczego wiele osób aż tak cierpi w szpitalach umierając na koronawirusa. (Znajomy opowiadał mi – a jemu z kolei opowiadała pielęgniarka – o tym jak umierają, tracąc oddech, zarażeni na koronawirusa, czyli najcięższe przypadki).

Księża nie odwiedzają chorych nawet z zakładach opieki leczniczej, nie odwiedzają chorych po domach. To zrozumiałe: są tylko ludźmi, więc boją się zarazić. A czyż apostołowie nie odwiedzali chorych na trąd.

Pozostaje zatem najbliższa rodzina. A moją największą radością jest już prawie czteroletnia wnuczka.

Przeżyliśmy rok 2020. Przeżyjemy jak dobrze pójdzie i rok 2021.

1-2 stycznia 2021 r.