KILKA REFLEKSJI O NIEDAWNO OBEJRZANYCH FILMACH

Straszliwa nuda kompletnie o niczym – tak odebrałem najnowszy film Georga Clooney’a pt. Niebo o północy (The Midnight Sky – 2020).W tym bowiem… „filmie” trwającym aż dwie godziny i dwie minuty zupełnie nic się nie dzieje.

Mam taki zwyczaj – jako kinofil z długim, i jeszcze dłuższym, stażem – że jeżeli film do 15 minuty projekcji mnie „nie weźmie”, to mogę go sobie spokojnie darować. A tu wytrzymałem pół godziny i… nic. Nie chce mi się nawet streszczać fabuły, bo jest ona o niczym. Czy w ogóle Niebo o północy jest… filmem?   To pytanie zadaję sobie coraz częściej oglądając, i tracąc czas, na coraz – nie waham się użyć tego słowa – głupsze produkcje prezentowane na tzw. platformach streamingowych.

Z początku to było zaskoczenie, że aż tyle filmów jest na tych platformach. Po bardzo szybkim ochłonięciu, a nade wszystko przejrzeniu repertuaru, mina bardzo mi zrzedła. Oprócz bowiem w kółko powtarzanych staroci, które o dziwo trzymają się wcale nieźle, zawartość tych platform to: albo potwornie nudne seriale z beznadziejnie grającymi aktorami (np. serial Virgin River); albo kryminały i thrillery z nieogolonymi, łysymi (znaczy się: „mocnymi”) agentami, którzy w ostatniej chwili ratują świat; albo snujące się przez wiele tzw. sezonów dziwadła utrzymane w niebieskawo-zgniło-skisłych barwach i dziejące się przeważnie w nocy oraz w deszczu ze strażackich sikawek; albo wreszcie durne polskie filmy jak np. Mayday, których przygarść, z napisami polskimi obejrzałem. Z polskimi napisami, ponieważ bełkocących aktorów nie można zrozumieć.

Bezustannie jestem namawiany do korzystania jeszcze z innych platform streamingowych. Przetestowałem niektóre z nich i mogę napisać, że jest to także strata pieniędzy i czasu.

Wszystko bowiem co najważniejsze i najlepsze w sztuce filmowej obejrzałem. A kiedy się zżymam na współczesną produkcję filmową W. zawsze mnie przekonuje: „Janek, wszystko, co najlepsze i najważniejsze w sztuce już było: filmy, spektakle teatralne, powieści, poezje”. Tak, przyznaję rację W., ale –  z drugiej strony – po co i dla kogo produkuje się aż tyle filmów, które nie nadają się do oglądania; tyle powieści, które zawalają księgarnie i nie nadają się do czytania, ponieważ są nieudolnie, na chybcika, napisane; tyle tomików poetyckich, w których nie ma myśli ani uczuć? A teatr? Kiedyś, tzn. w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, było takie powiedzenie, że można było „nie wychodzić z teatru”. A teraz kilka razy z teatru… uciekłem, ponieważ nie mogłem znieść nie tylko bzdur rozgrywających się na scenie, ale także bezustannego mamrotania aktorów.

O innych dziedzinach sztuki wolałbym się nie wypowiadać, bo jest tak samo dennie jak we współczesnym filmie.

A ja chciałbym obejrzeć jakiś współczesny kryminał, albo nawet – ba! – serial. Bardzo chętnie coś w typie serialu Columbo. (1968-2003). Było tych odcinków aż 69, 13 serii (10 wydanych w DVD). Przypominam sobie od czasu do czasu niektóre odcinki i z przyjemnością mogę stwierdzić, że nie zestarzały się nic a nic jak ten, przykładowo, dzisiaj obejrzany odcinek pt. Najniebezpieczniejsza partia (The Most Daugerous Match – 1973) z m.in. Laurence Harveyem (1928-1973).

Dużą przyjemność sprawił mi też zupełnie nowy film pt. Kto się śmieje ostatni (The Last Laugh – 2019), 98 min., reż. Greg Pritikin ze „stareńkimi”: Chevy Chase’m jako Al Hart oraz Richardem Dreyfussem jako Buddy Green.

Nigdy nie przepadałem za Chevy Chase’m (rocznik 1943), natomiast Richard Dreyfuss (rocznik 1947) to jeden z moich najbardziej ulubionych aktorów. I w tym filmie jest również znakomity. W sumie Kto się śmieje ostatni to taka sobie komedyjka, nieco gorzkawa, ale bardzo dobrze zrealizowana, a nade wszystko koncertowo zagrana przez Richarda Dreyfussa.

(Dołożono w tym filmie także bezustannie rozdziawioną w uśmiechu Andie MacDowell. Chyba jako przeciwwagę dla utalentowanych i znakomicie bawiących siebie i widzów Chase’a i Dreyfussa).

Gdzieś wyczytałem, że jest to film dla widzów… 50+. Być może tak jest i już mnie nawet nie dziwi, że zawsze ktoś musi mieć jakieś kąśliwe uwagi.

Z pewnym żalem, czy też nostalgią kinofila stwierdzam, że następców czy to Laurence Harvey’a, czy to Richarda Dreyfussa nie ma. Jeśli odejdzie i pokolenie Richarda Dreyfussa to  zostanie to, co jest, czyli… nic, tzn. nieogoleni, łysi agenci, którzy bezustannie ratują świat.

26 grudnia 2020 r.

Ps. 

Obejrzałem także pierwsze cztery odcinki (z ośmiu wyprodukowanych dla tzw. pierwszego sezonu) serialu pt. Bridgertonowie (Bridgerton – 2020), reż. Chris Van Dusen z m.in. Phoebe Dynevor jako Daphne Bridgerton.

To jakaś quasihistoryczna wydmuszka albo też science fiction i już już miałem zaprzestać oglądania (ale obejrzałem jednak cztery odcinki), gdy zacząłem podziwiać nie tyle przeciętną urodę Daphne (niemal wszystkie serialowe postaci się nią zachwycają), co robotę: charakteryzatorów, scenografów, a nade wszystko kostiumologów. Nikła treść jest poza tym dość zgrabnie opowiadana obrazami. Myśli i uczuć także i w tym serialu naprawdę niewiele.