(Widok z okien jaki mieliśmy przez 19 lat)
Od kilku tygodni zaniedbałem moje zapiski. Przyczyn jest kilka, ale wolałbym o nich szczegółowiej nie pisać.
Martwi mnie nade wszystko choroba żony. Nasze dni upływają teraz od rehabilitacji do rehabilitacji. W najbliższych tygodniach wyjeżdżamy także do sanatorium. Poza tym bardzo przybiło mnie kompletne (i arcyabsurdalne) zamurowanie w miarę jeszcze otwartej przestrzeni za oknem tak, że nasze dotąd w miarę widne mieszkanie stało się, niestety… „norą”.
W dodatku te nieustanne remonty: sąsiad z trzeciego piętra szalał przez dwa letnie miesiące. A teraz wiertarka udarowa pracuje w każde popołudnie, i całe soboty, o piętro niżej. I jak tu pisać?
Kiedy jadę samochodem i widzę te wciąż jeszcze otwarte przestrzenie, to nie mogę zrozumieć: dlaczego w mieście ludzie mieszkają „na kupie”, jeden na drugim i w dodatku w nieustannym, potwornym, hałasie?
Osiemnaście lat temu na Chełmie, gdy tu się sprowadziłem, była cisza i spokój. Ach, te biegające pod oknami zające, kuropatwy, a nawet sarny… Z przyjemnością wracałem do mojego mieszkania. Teraz, kiedy dochodzę do mojego osiedla i słyszę ten łomot samochodów na Cienistej, to odechciewa mi się wszystkiego. A gdy widzę te mury otaczające niemal ze wszystkich stron i moje mieszkanie chce mi się wyć. Gdybym tylko mógł natychmiast uciekłbym z Chełma. Gdziekolwiek, gdzie za oknem miałbym otwartą przestrzeń, a jeśli ściany to tylko… z drzew.
(…ten sam „widok” w połowie 2015 r.)
Odbiegłem jednak trochę od tematu, ponieważ miało być o moich zapiskach. Otóż przypominają mi o nich moi czytelnicy, którym wyraźnie, jak się okazuje, brakuje tych „janowych” „niepogłębionych” refleksji. Pytają, telefonują, esemesują, skype’ują itd. Słowem pytają: „co się stało, że przestałeś pisać?”.
Otóż nic się nie stało, a raczej ogarnęło mnie zniechęcenie z przyczyn podanych wyżej. A poza tym nie mogę zdzierżyć tej potwornej ilości „twórczości”, zewsząd mnie otaczającej. Księgarnie i biblioteki zawalone są książkami, które nie nadają się do czytania. Otworzysz radio… od razu słyszysz jakiś łomot nazywany „muzyką” oraz postękiwanie, duszenie się, dławienie wokalistów. Czy aż tyle osób musi „śpiewać”?
W dodatku w prasie czytam artykuł, którego autor dramatycznym głosem nawołuje o pomoc dla kultury i artystów. Jakich artystów? Czy wszyscy, którzy grają na gitarach, piszą wiersze i powieści, których nikt nie czyta, smarują coś farbami, wydają z siebie jakieś dźwięki są od razu… artystami? „Skoro państwo pomaga producentom jabłek poszkodowanym przez rosyjskie embargo, to dlaczego nie pomoże artystom?” – dramatycznie pyta ów autor.
Otóż chociaż ponoć każdy człowiek jest osobowością twórczą, to artystów, tak naprawdę jest niewielu. Z drugiej jednak strony, kiedy jadę „przez Gdańsk” i podziwiam te wspaniałe jakby wiszące w powietrzu wiadukty, gdy przejeżdżam koło nowego stadionu wybudowanego na Euro 2012, to podziwiam jego konstrukcję i myślę, że artyści jednak są. Wybrałem się także wreszcie do Europejskiego Centrum Solidarności. Z dala ta tępa, w kolorze zardzewiałego metalu, budowla może odstraszać i zniechęcać. Z bliska jednak to wszystko okazuje się bardzo starannie przemyślane i wykonane. A już szczególnie „finezyjne” są te fontanny. Wielkie brawa dla ich pomysłodawców. Zawsze będę powtarzać, że im więcej fontann, tym miasto piękniejsze.
Samo wnętrze ECS to historia, jeszcze tak niedawna, i supernowoczesność. Bardzo poza tym podobała mi się ta wszędobylska roślinność. Czy jednak przetrwa, bo we wnętrzach jest raczej ponuro i, niestety, panuje straszliwy zaduch. (Jestem bardzo ciekaw, co będzie latem, podczas upałów, gdy nagrzeją się te wszystkie zardzewiałe blachy?).
Właśnie któregoś dnia walcząc z zaduchem zwiedzałem wnętrza ECS. Na zdjęciach tyle znanych twarzy działaczy i polityków. Jeszcze siedzą obok siebie uśmiechnięci, brodaci i przeważnie w swetrach. A teraz w m.in. „debatach telewizyjnych” niszczą siebie nawzajem. I co zostało z tak pięknych przecież ideałów Solidarności? Tylko ECS?
Nie chciało mi się wracać do domu. Wiertarki bowiem milkną dopiero na „dziennik”, około 19.00. Zaszedłem tedy na film pt Zanim zasnę (Before I Go To Sleep – 2014), 92 min., reż. Rowan Joffé. Pomyślałem, że dwoje wspaniałych aktorów gwarantuje przynajmniej dobry film: Nicole Kidman występuje tu jako Christine Lucas, natomiast Colin Firth jako Ben Lucas. W dodatku czegóż to nie można było przeczytać o tym filmie. A to, że jest to… „Błyskotliwy, niezwykle wciągający thriller najwyższej klasy”, a to, że jest to film „Genialny i nieprzewidywalny” itd. A producentem jest sam Ridley Scott.
Tymczasem zdaniem piszącego te słowa Zanim zasnę jest nudną, ach, jakże nudną, i przewidywalną „piłą” nie wiadomo o czym i nie wiadomo dla kogo. Wszystko w tej historii jest nieprawdopodobne, w dodatku nieprzekonująco opowiedziane. Świetni aktorzy wyraźnie nie mają co grać. W dodatku z Colina Firtha zrobiono, nie wiedzieć po co, jakiegoś sadystę. Główna bohaterka cierpi na zanik pamięci, a mimo to jest zawsze zadbana, ma umyte włosy, staranny makijaż, mieszka w wielkim, sterylnie czystym domu (kto go sprząta?), gotuje obiady, samodzielnie porusza się po Londynie i okolicach itd. Nie, nie, Zanim zasnę jest przysłowiową „wyssaną z palca” bzdurą, na którą szkoda czasu i pieniędzy.
Życie za to pisze bardziej dramatyczne historie niż te wymyślone przez stada nieustannie pochylających się nad laptopami „pisarzy”.
Otóż ostatnio zasłyszałem następujące zdarzenie. W wielkim bloku na jednym z osiedli, jedno z najwyższych mieszkań zajmuje pewna dziewczyna, która ma dużego, starego psa. Pewnego razu jej pies… „odszedł”, zapewne ze starości. Co zatem robić ze zdechłym psem na dziesiątym piętrze? Wrzucić go do zsypu? Wyrzucić do śmietnika? A może zadzwonić po jakieś służby? A wtedy dojdą koszty związane z jakimiś formalnościami, z utylizacją, z pochówkiem itd. Dziewczyna dzwoni do babci, która mieszka na przedmieściu. Babcia ma jednorodzinny domek i duży ogród, gdzie można pochować ulubieńca. Radzi wnuczce by ta zapakowała psa do nowej, tej „na kółeczkach”, walizki i przywiozła go autobusem.
Dziewczyna posłuchała tej rady. W październiku o dwudziestej jest już ciemno. Na przystanku autobusowym czeka tylko jakiś młodzieniec, który skwapliwie ofiarowuje pomoc. Stawia walizkę tuż przy drzwiach. W pewnym momencie, na jednym z ciemniejszych przystanków, ów młodzieniec nagle porywa walizkę i ucieka w zaułki nocy. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się stało po młodzieńcu i walizce nie było śladu.
Chyba każdy chciałby zobaczyć minę tego młodzieńca, kiedy już otworzy walizkę.
Czyż ta historia nie nadaje się na jakiś krótki film?
To na razie tyle „niepogłębionych refleksji” z dni, które niedawno minęły.
3 października 2014 r.