NAJLEPSZA KSIĄŻKA

Ostatnio, kiedy wychodziłem z przydworcowego empiku z niewielką książką pt. Bóg i nauka z podtytułem Moje dwie drogi do jednego celu Michała Hellera, nie mogłem nie dostrzec… „zwalonych na kupę” powieści. Co jakiś czas w m.in. empikach dokonuje się przewalania towaru z jednego miejsca w drugie, z jednych półek na drugie.

Jesteś, kliencie, przyzwyczajony do „swoich” półek i zmierzasz do działu „sztuka” albo „foto”, a tu od razu spotyka cię niespodzianka, bo twoje ulubione czasopisma przerzucono gdzie indziej. Trzeba kluczyć, szukać, przyzwyczajać się itd. A gdy już opanujesz ten labirynt znowu ktoś wpadnie na pomysł aby wszystko pomieszać.  Przy okazji takich „przewalanek” „zwala się na kupę” tony przeróżnych książek, przeważnie „powieści”. No cóż, żyjemy w czasach egalitarnych, więc każdy może być „pisarzem”, czego efekt widać w m.in. empikach. A co jakiś czas (coraz częściej) przecenia się te „powieści” i mój komputer jest zaśmiecany bezustannymi reklamami powieściowych „okazji”.

Książkę Hellera przeczytałem „jednym tchem”. Jeśli czytać, to tylko takie książki. Co mi po „powieściach”, w których „akcja leci, leci, leci, leci”. Co mi po „poezjach”, w których nie ma „ni myśli, ni uczuć”. Ci mi po filmach, w których bezustannie gonią się lub walą po mordach nieogoleni, łysi faceci? „Akcja”, „rozrywka”, wiersze bez poezji… nie, to mnie nie interesuje.

Czytając książkę Bóg i nauka Michała Hellera wziąłem ze sobą, jak zawsze, ołówek by podkreślić co ciekawsze fragmenty. Tym razem ołówek posłużył mi do notowania co jeszcze mógłbym (powinienem) przeczytać. A nazbierało się tego z kilkadziesiąt nazwisk i tyleż, oczywiście, tytułów. Nic zatem tylko czytać i czytać. Czytać i czytać.

Bóg i nauka Michała Hellera to najlepsza książka jaką ostatnio przeczytałem. Wydaje mi się, że powinna zostać lekturą każdego czytelnika.

W ostatnie dni tak się zaczytałem książką Michała Hellera, że nawet nie dostrzegłem, że na dobre zagościła wiosna. Bo w mieście wiosny prawie nie widać.

Tydzień temu (5 maja) L. wywiózł mnie na cały dzień nad Zatokę Pucką. Z okolicznych wzgórz podziwialiśmy aż po horyzont zatokę, a potem puściliśmy się wokół (i jeszcze dalej) Nadmorskiego Parku Krajobrazowego Beka. Wracaliśmy osmagani wiatrem i Słońcem od ujścia Redy i jeszcze kilka kilometrów dalej. Ach, cóż to była za wędrówka. No i dopiero tam wszędzie spotkaliśmy wiosnę.

A wczoraj odwiedziłem J. w jego posiadłości na Olszynce. Siedzieliśmy pod pięknie rozkwitniętą wisienką podziwiając także i inne porozkwitane już drzewa. W budce na jabłonce uwiła sobie gniazdo zięba. Tak, wiosna poza miastem, na przedmieściach jest najpiękniejsza.

12 maja 2013 r.

Ps.

Najdurniejszy film jaki widziałem w ostatnim czasie to Safe House (2012), 115 min., reż Daniel Espinosa z m.in. Denzelem Washingtonem. Film ten można by w całości streścić następująco: „akcja, akcja, akcja, akcja”, czyli doprowadzone do granic absurdu: bezsensowne pogonie, ucieczki, mordobicia i strzelaniny. Okazuje się, że takich „dzieł” podobnych do siebie niemal jak dwie krople wody produkuje się bez liku. Niemal 99% repertuaru filmowego to, niestety, teraz takie właśnie filmy. I nawet mnie już nie dziwi, że są ciągle widzowie, którzy chcą oglądać takie dzieła.

W gąszczu takich „hitów”, czy też „mega hitów” staram się odnaleźć filmy nadające się do oglądania.

Postanowiłem poza tym… odejmować punkty od ocen o filmach.

Jeśli zatem: od pierwszych scen widać, że film będzie się rozgrywać w wielkim mieście – odejmuję 1 punkt. Jeśli tematem są narkotyki albo „kto kogo zrobi w konia” lub „dzielenie kasy” itd. – odejmuję 1 punkt. Jeśli głównym bohaterem jest nieogolony, obcięty na „łysą pałę” facet, którego jedynym atrybutem męskości jest gun (albo jeśli główny bohater to „przystojniak o cwaniackiej gębie”) – odejmuję 1 punkt. Jeśli już w pierwszej sekwencji bohaterowie zdzierają z siebie ubrania i uprawiają nudny seks – odejmuję 1 punkt. Jeśli częściej niż co pięć minut wybucha samochód – odejmuję 1 punkt. Jeśli film jest zmontowany z krótkich („migocących”) scen – odejmuję 1 punkt. Jeśli zamiast muzyki jest bezustanny huk – odejmuję 1 punkt. Jeśli akcja filmu przebiega prawie wyłącznie w ciemnościach – odejmuję 1 punkt. Jeśli w filmie pojawia się scena faceta myjącego zęby, z pianą na ustach – odejmuję 1 punkt… itd.

Jeśli film „zły” albo „do niczego” można ocenić na 1, a film „słaby” na 2, „przeciętny” na 3 itd., to jak ocenić „dzieło”, które otrzymuje np. minus 10 punktów?

Za to w sobotni późny wieczór można czasami jednak znaleźć niezły film, który wcale nie jest ani „mega hitem”, ani nawet „hitem”, ani „rozrywką”. Po prostu przyzwoite kino jak np. Janie Jones (2010), 107 min. reż. David M. Rosenthal. Nakręcono trochę podobnych filmów, ale ten ujął mnie świeżością i niebanalnością podejścia do, wydawać by się mogło znanego, tematu. Chciałbym więcej oglądać takich filmów. Czytać więcej takich książek jak Bóg i nauka. No cóż, Michał Heller jest tylko (na całe szczęście) jeden (jedyny).