„WÓZEK DESERÓW”

No więc nareszcie nadeszła wiosna, ale jakaś taka pokraczna. Wprawdzie zakwitły forsycje, a w niedzielę wracając od J. z Olszynki na piechotę usłyszałem nawet pogwizdywania kilku kosów (w związku z tym napisałem wiersz, który załączam), ale w dalszym ciągu ciągnie przeraźliwy ziąb jak nie ze wchodu, to znowu z północy.

Nie mogę doczekać się porządnej, wiosennej burzy. Być dopiero wtedy pociepleje, a wściekłe zimno ze wschodu i z północy zelżeje, i nareszcie będzie wiosna. Być może dopiero wtedy.

J., który mnie nazwał… „laikiem” w kwestii rozeznania co do rozgrywek piłkarskich trochę sprowokował mnie, abym oglądał mecze półfinałowe Ligi Mistrzów. Za pierwszym razem, kiedy miałem do wyboru: czy oglądać pierwszy mecz półfinałowy Borussia Dortmund – Real Madryt, czy film Kim Novak nigdy nie wykąpie się w jeziorze Genezaret (Kim Novak badade aldrig i Genesarets sjö – 2005), 92 min., reż. Martin Asphaug, zdj. Philip Ogaard, według powieści Nessera Håkana, wybrałem, oczywiście, szwedzki film. I słusznie uczyniłem, bo film okazał się bardzo ciekawy. W dodatku był to interesujący „kryminał” znakomicie fotografowany i grany przez dwóch młodych aktorów.

Kim-Novak

Po filmie przełączyłem jednak na mecz. Prawie wszyscy piali zachwyceni „Lewym” (Robert Lewandowski). No bo przecież Lewandowski może być nawet królem strzelców Ligi Mistrzów, a po drugim meczu otrzymał nawet wyższe oceny niż Ronaldo. Tak, Bayern Monachium tylko czeka aby „Lewemu” w finale to ułatwić.

W ogóle jakaś dziwna ta Liga Mistrzów. O ile bowiem np. w Realu grają sami Hiszpanie, to w Bayrenie było w meczu półfinałowym tylko czterech Niemców (Neuer, Lahm,  Schweinsteiger, Mueller). Bardzo wynudziłem się na tych półfinałach. A na drugim rewanżowym półfinale: Bayern – Real poszedłem najzwyczajniej spać, bo oprócz kopaniny, niestety, niewiele na boisku działo się interesującego.

Jedno co bardzo mnie cieszy to udział trzech „naszych” piłkarzy: Łukasza Piszczka, Jakuba Błaszczykowskiego oraz Roberta Lewandowskiego w finale. Jak dotąd puchar Champions Leauge udało się zdobyć tylko Józefowi Młynarczykowi w 1987 r. z FC Porto (z którą to drużyną zdobył także Superpuchar Europy oraz Puchar Interkontynentalny). Jak na „laika”, to jednak chyba coś niecoś wiem.

A w Święto Pracy, przed meczem, pojechaliśmy na obiad do Sopotu, do niedawno otwartej, a słynnej już restauracji. Nowością restauracji jest to, że posiłki są przygotowywane i serwowane „na oczach” gości. Mieliśmy zarezerwowany stolik, w dobrym, lecz ustronnym miejscu. I tak jednak nie można było uniknąć zabawowego towarzystwa, które już nieco przynapite ryczało, śmiejąc się, na całą salę. Składamy zamówienia. Czekamy i czekamy. W międzyczasie to rozryczane towarzystwo chyba nieźle podżarło, bo nieco ucichło. Tuż obok nas przejeżdżają wózki z garnkami, i patelniami. My czekamy. Wreszcie po półtorej godzinie i do nas jedzie wózek z garnkami, z patelniami. Zamówione dania okazją się nad podziw smaczne, a moja wołowina wprost wyborna. Prawdę mówiąc nie jadłem jeszcze tak dobrze przyrządzonej wołowiny. Zapewne jeszcze kiedyś zajrzymy do tej restauracji. Oby tylko nie w dzień świąteczny. Oby także nie trafić na jakiś zabawowe towarzystwo, które mając za nic wszystkich pozostałych gości, będzie samo w swoim gronie doskonale się bawić.

Na koniec zajeżdża „wózek deserów”, czyli cztery rodzaje ciasta. Każde ciastko to… 12 zł, „kawka” też coś koło tego. Jeśli zatem chcesz w Sopocie zjeść „ciastko z herbatką” to musisz być przygotowany na co najmniej 20 zł na jedną osobę.

Wychodzimy z restauracji. Znad zatoki, właściwie zewsząd, ciągnie ziąb jak jasna cholera. Cały plac i „monciak” zawalone jednak przybyszami nie wiadomo skąd. Tłumy, tłumy, tłumy. Co takiego widzą ci przybysze w przeraźliwie zimnym Sopocie, w którym nic się nie dzieje. O, przepraszam: przygotowano wielką budę, tuż obok ogromniaste głośniki. Zapewne będzie łomot, czyli „koncert”.

Wracamy do samochodów. Cały, calusieńki, Sopot zastawiony samochodami. Nam jakimś cudem udało się znaleźć miejsca oddalone od centrum o dobre kilkaset metrów. Wszędzie tłumy. Wiadomo – majówka. Ludzie przyjechali… odpocząć.

Jadąc z Sopotu do Gdańska wszędzie wyglądam wiosny. Pięknie porozkwitały forsycje. A ci, którzy nie jadą samochodami tłumnie rzucili się do rowerów. Poszaleli z tymi rowerami. Ja, jako piechur (perypatetyk) chyba nieco uważniej mogę dostrzec wiosnę, czego dowodem może być poniższy utwór:

 

 

DO WIOSNY

(Albo: Spotkanie w pół drogi)

 

O, wiosno, gdzieś tak chyba wpół drogi

się spotkaliśmy. Bo gdybym od przyjaciela

swoim samochodem wracał albo taksówką,

nie widziałbym cię. Przejechał – mimo ciebie.

 

A tak nie wiem: czy to ty wyszłaś do mnie

naprzeciw, czy to ja pierwszy dostrzegłem,

usłyszałem ciebie. Bo spotkaliśmy się wpół

drogi. Nie, jeszcze wcześniej, przy wiadukcie.

 

Widziałem jak pociąg na południe jechał.

Wywiózł zimę? Nawet mu pozazdrościłem.

Bo u nas znad zatoki jeszcze wiatr mroźnie

zawiewa. A w Krakowie już ciepło jak w lecie.

 

Tak, to było przy Zaroślaku, kiedy piechotą

z Olszynki od przyjaciela wracałem. Stamtąd

na Chełm pół drogi mi jeszcze zostało. A ty do

mnie w ptakach szłaś, kosów pogwizdywaniem.

 

A więc kosy już są. Słuchałem: nareszcie są.

(Przez cały ten czas we wspinaniu się na 99

schodów nie ustawałem). W tym roku późno,

lecz lepiej tak niż gdyby nie zagwizdały wcale.

 

Bo to jest jak pierwsze zakochanie: idziesz,

nagle spotykasz ją i nie chciałbyś już się nigdy

więcej rozstawać. Tak jak i dzisiaj: patrzysz i

widzisz ją, i słyszysz w kosach. Ach, te ptaki są

 

jak zwieńczenie, na drzewach, jej wizerunku.

O, wiosno, nie chcę się z tobą rozstawać przez

te dwa, trzy najbliższe miesiące. A potem i tak

odejdziesz, kiedy już wypiękniejesz – w Słońcu.

 

2 maja 2013 r.