(NA MARGINESIE) POWIEŚCI KRASZEWSKIEGO

Motto:

 

„Nie wahamy się wstrzymać

łaskawych naszych czytelników (!!) wyznaniem im na ucho

i pod najuroczystszym zaklęciem,

że – nigdy powieści nie tworzym z własnej fantazji”.

 

 Kamienica w Długim Rynku (1868), Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887).

 

 

Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym powiedzieć, że tutaj, gdzie jest „Jeszcze dalej niż Północ” albo „Na Przedmieściu Nie wiadomo Czego”, iż wieczorem 8 stycznia br., zdarzył się mróz minus piętnaście stopni Celsjusza. W pewnej jednak chwili wiatr zmienił się z północnego na zachodni i nazajutrz wszystko… „chlapło”. – „Zima w mieście jest brzydka” – ktoś kiedyś powiedział. I to jest prawda.

Nie mogłem także zrozumieć – jako kibic m.in. Plus Ligi – dlaczego 9 stycznia br. nie chciało się wygrać Asseco Resovia Rzeszów z Tours VB. Dzisiaj – tj. 11 stycznia br. – kolejne mecze Ligi Mistrzów: Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zagra z Olympiakosem Pireus, a Jastrzębski Węgiel z CV Guaguas.

Wróćmy jednak do rzeczy, czyli do książek Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812-1887), a konkretnie do jego powieści U babuni (1878). Na książkę tę trafiłem zupełnie przypadkowo. Ot, leżała sobie na jakiejś półce w kawiarence. Przejrzawszy wypasione współczesne powieści, sięgnąłem właśnie po tę powieść. Instynkt czytelnika podpowiadał mi, że będzie ona warta lektury. I z zainteresowaniem zacząłem ją czytać. Potem lekturę na jakiś czas przerwałem, bo wydawało mi się, że mam coś ciekawszego do czytania, lecz po jakimś czasie do powieści Kraszewskiego wróciłem. I tym razem od jej lektury nic już nie zdołało mnie oderwać.

Co mi się w tej powieści tak podobało? Nade wszystko klimat, cała gama różnorodnych postaci, wreszcie… język. Treść w sumie jest dość banalna, fabuła łatwa do przewidzenia, a jednak podobała mi się rzetelność pisarska Kraszewskiego. W porównaniu ze współczesnymi powieściami, pisanymi przeważnie byle jak, na chybcika, nie można bynajmniej stylowi Kraszewskiego niczego poważnego, oprócz kilku staroświeckich śmiesznostek, zarzucić. Dobrze się to czyta, a nade wszystko nie widać jakiegokolwiek pośpiechu, czy bylejakości.

Nie chciałbym tu przedstawiać treści tej książki, niech każdy kto chce ją przeczyta, naprawdę warto, lecz postanowiłem skupić się na pewnych pominiętych w niej zwyczajach, od których nie wolne są przecież i powieści współczesne. O tym jednak za chwilę.

Na razie kilka zachwytów nad sposobem pisania Kraszewskiego. Oto przykład pierwszy:

„Jedno koło złamało się było i zastąpione został nowym, które na zielono, jak inne pomalowanym być nie mogło, a nie miało czasu tak się zasłonić, aby przybrało szarą, bezbarwną fizjognomię swych braci. To białe koło raziło na wsi, a zajechać nim pod pałac w Zamszu było wcale nieprzyzwoicie. Nie szło o elegancję, bo Morawiński nie chciał udawać dostatniejszego, niż był, ale o porządek. Wołyńskie szlejki, które rymarz w Kołkach niedawno był odnowił, wyglądały niezgorzej, ale już się w nich badawczemu oku okazywały niektóre braki, kilku podróży nie wytrzymały całe”. (s.66).

Czyż ten opis nie jest uroczy? Albo ten fragment ze strony 177:

„Jakoś się profesorowi niezupełnie dobrze kleiło, co chciał powiedzieć niby nieznacznie, niby nie mówiąc. Zosia jednak rumieniła się i spuszczała oczy, a podkomorzyna wzrokiem niemal podsłuchiwała rozmowę. Zwrócono się znowu na Hrud. Ludwik mówił o nim z zapałem, zapominał się i wtrącał czułości, którymi się zdradzał ciągle, choć Zosia niby ich nie rozumiała. Czasami śmiała się z nich, aby się nie rumienić”.

To, że „podkomorzyna wzrokiem niemal podsłuchiwała rozmowę” jest wspaniałe.

Albo ten – nieco dłuższy – fragment ze strony 251:

„Serwaś, z piórem za uchem, słuchał, podniósłszy głowę. Był to już siwy człek, nad papierami wyschły. W ścisłym znaczeniu wyrazu uczciwy i nieskazitelny. Serwaś miał dzieci pięcioro i choć się nigdy dla nich ani dla siebie, starając o grosz, nie dopuścił nadużycia, gdy mógł w sposób niewinny trochę ludzi zwłokami przemęczyć, a wymóc na nich jaką ofiarę, zwłaszcza od majętnych, na sumieniu mu to nie ciężyło. W wypadkach pilnych stawał się flegmatycznym i formalistą, dopóki coś nie uzyskał. Dzieci było pięcioro!”.

Naprawdę, świetne!

Chciałbym jednak na chwilę zatrzymać się nad fragmentem, który zainspirował mnie do tego zapisku. Najpierw jednak ten fragment ze strony 287. Recz jest o hrabinie Buskiej:

„Mówiła to poufnie panu Damianowi, oczy zmrużone zawsze wlepiwszy w niego, uśmiechając się powabnie, a ręką śliczną bawiąc się łyżeczką, niby przez roztargnienie. Ręka ta umiała już sama przedstawić się w jak najkorzystniejszych pozach jako ciało zbiorowe, to zarówno każdemu paluszkowi nakazując z kolei osobną grać rolę, niekiedy odsłaniając różową dłoń, to błyszczące agatowe pokazując pazurki. Cały dramacik z artyzmem niezrównanym odgrywała ta śliczna ręka, pieszczona, utrzymana z największym staraniem, zachowana przedziwnie, lecz już dla bacznego bardzo oka zdradzająca długie lata pobytu na scenie”.

Mnie urzekły te „błyszczące agatowe pazurki”. Agat bowiem to kamień półszlachetny. Piękny, lecz twardy (6,5-7 w skali Mohsa, czyli niedający się zarysować nożem ani stalą narzędziową). Jak zatem groźne, mimo swej piękności, były to pazurki.

A zatem piękna, wymuskana dłoń i paluszki. A przecież każda z właścicielek tych „prześlicznych dłoni i paluszków” jest… osobą fizjologiczną. To zastanawiające, o fizjologii w tej powieści w ogóle się nie mówi. Owszem, postaci wdają się w intrygi (to cala rodzina Mylskich), a po drugiej stronie, którą reprezentuje podkomorzyna i rodzina Morawińskich jest tylko z początku bezradność, potem zdumienie, wreszcie rozpacz i łzy, a na końcu sporo sprytu i przebiegłości. Słowem charakterologicznie Kraszewski w tej powieści przedstawiona obraz czarno-biały.

W powieści bardzo dużo się rozmawia, a raczej bezustannie gada. To duży plus dla Kraszewskiego, że potrafi tak umiejętnie prowadzić dialogi. Dużo się pije, począwszy od araku stawianego, co znaczniejszym gościom, w karczmie, a skończywszy na herbacie w Zamszu. Zamożniejsza część postaci pali cygara, pozostali zadowalają się fajeczkami. Co natomiast jedzą i ci w karczmie, i w Zamszu już o tym Kraszewski nigdzie nie wspomina.

O toalecie też jest niewiele. Jest tylko krótka scena, gdy przed wjazdem do Zamszu ktoś w karczmie chce się umyć. A tak w ani jednym miejscu Kraszewski nie wspomina, aby w jego powieści ktoś się mył lub brał kąpiel. Wprawdzie jeden z Mylskich goli się rankiem, ale to trochę za mało jak na kilkusetstronicową powieść.  

Panie chodziły wtedy jeśli nie w krynolinach to na pewno z bardzo modnymi turniurami oraz w gorsetach. Suknie sięgały do ziemi. Pytanie zatem: gdzie i w jaki sposób się wypróżniały? Jest to wprawdzie margines życia, ale jakże istotny.

Jakiś czas temu poświęciłem temu cały zapisek. To bowiem Henryk VIII Tudor wprowadził na swoim dworze godność… ustępowego. Godność tę mógł piastować tylko ktoś z arystokratycznego rodu. Bardzo o tę godność, czy też funkcję zabiegano, gdyż jegomość, który zajmował się kupą monarchy, mógł przy okazji… załatwiać bardzo wiele spraw.

A jak to było z wypróżnianiem się posiadaczek owych „ślicznych rączek”, czy też wypielęgnowanych, wypieszczonych paluszków? Niestety, Kraszewski o tym nigdzie nawet słowem nie wspomina. Zupełnie jakby ta sprawa była nie tyle wstydliwa, co zupełnie nieistotna.

Zobaczymy jak te sprawy będą przedstawione (czy będą?) w kolejnych powieściach, które właśnie wypożyczyłem tj. Kamienicy w Długi Rynku (1868) oraz Brühlu (1874).

Pora kończyć ten zapisek, tym bardziej, że zacząłem go kilka dni temu. W pogodzie nie wiadomo co się dzieje. Aura bardziej przypomina marzec niż styczeń. W Lidze Mistrzów i ZAKSA, i Jastrzębski Węgiel sromotnie poprzegrywały. Zupełnie jakby nie chciało im się grać. Za to wczoraj dwa naprawdę prześliczne mecze w Plus Lidze: Projekt Warszawa przegrał 3:1 z Resovią, natomiast Warta Zawiercie wygrała 3:2 z AZS Olsztyn. Kibicowałem Olsztynowi, bo grali świetnie i dzielnie się postawili Zawierciu.

11-14 stycznia 2024 r.

PS. Z niecierpliwością czekałem na dwa od dawna zapowiadane seriale filmowe. Forst mimo pięknych zdjęć okazał się nie do oglądania. Nade wszystko nie wiadomo o co w tym serialu chodzi. Nie dosyć bowiem, że akcja toczy się przeważnie po ciemku, to już na początku główny bohater prowadzący śledztwo zostaje, nie wiadomo dlaczego, zawieszony, a zaraz potem odwołany. No i to słownictwo. Bez ustanku pada z ekranu „kurwa, kurwa” oraz „odpierdol się” i „spieradalaj”. Pierwszy odcinek jakoś przetrzymałem. Drugi zaczyna się bardzo długą sekwencją tzw. dyskoteki. No, ileż można patrzeć na gibanie i się i słuchać łomotu? Dałem sobie spokój z Forstem.

Natomiast drugi serial zrealizowany według powieści Trenta Daltona pt. Chłopiec pochłania wszechświat, to naprawdę piękny film. Skąd Australijczycy „wytrzasnęli” takich świetnych młodocianych aktorów grających braci? Bo Felix Cameron jako Eli Bell jest znakomity. Podobnie zresztą jak jego brat Gus Bell, którego gra Lee Helley.

Film jest nie tylko znakomicie zagrany, ale także intrygujący i intersujący. Ciągle w nim coś się dzieje. Dialogów jest w nim tyle ile potrzeba, a ponadto jest w nim dużo poezji. Brutalność życia, przewija się tu z fantazją i poezją. Słowem bardzo dobry serial.