CO TO JEST CZAS? ALBO: KILKA REFLEKSJI Z POCZĄTKIEM NOWEGO 2024 ROKU.

Motto:

 

„Chodzi mi o to, aby język giętki

Powiedział wszystko, co pomyśli głowa;

A czasem był jak piorun jasny prędki,

A czasem smutny jako pieśń stepowa,

A czasem jako skarga Nimfy miętki,

A czasem piękny jak Aniołów mowa…

Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem.

Strofa być winna taktem, nie wędzidłem”.

 

Beniowski (1841), Juliusz Słowacki (1809-1849)

 

Patrząc z wysokości trzynastego piętra „Light Tower” na morze – ba! niemal cały ocean – rozbłyskujących rac witających nowy 2024 rok, pomyślałem: czym te kilka minut w niesamowitym grzmocie i rozbłyskach będę różniły się od tych chwil po północy za dwadzieścia cztery godziny?  Bo przecież dwadzieścia cztery godziny temu było tu zimno, mokro i głucho. I bardzo podobnie, a nawet tak samo będzie za następne, i następne, dwadzieścia cztery godziny.

(Bo – wprawdzie – znowu jest zapowiadany… „armagedon pogodowy”, „syberyjski” już nie tylko „siarczysty” mróz oraz, że będą „wkraczały opady śniegu”, ale któż w to uwierzy?).

Ktoś bowiem kiedyś umówił się z kimś, że z trzydziestego pierwszego stycznia na pierwszego stycznia, trzeba się cieszyć z nadchodzącego nowego roku. I ludziska się cieszą, chociaż tak naprawdę nie ma z czego, bo jesteśmy… bliżsi wieczności. Z czego zatem ta radość wynika? Z nadziei, że nowy, nadchodzący nowy rok będzie lepszy? Złudne nadzieje. Bo lepszy na pewno nie będzie.

Ludzie na pewno już się nie zamienią. Nie staną się nagle uśmiechnięci, życzliwi, przyjacielscy. W Internecie można przeczytać wypowiedzi ludzi straszliwie samotnych, chociaż mieszkających w dużych miastach. Z drugiej strony ludziska są nastawieni wyłącznie na traktowanie życia jako bezustanną rozrywkę. O czym mogą świadczyć niedawne tzw. „święta”, gdzie najważniejsze były tylko: „iluminacje”, „jarmarki”, „miasteczka świąteczne” oraz adwentowe „wigilie” itd.

O niepełnosprawności, o ludziach starszych, o chorobach, o „domach spokojnej starości”, gdzie dogorywają przeważnie w strasznych warunkach seniorzy, o śmierci nikt ani podczas przedświątecznych rozrywek i zakupów, ani nigdy potem nawet nie piśnie. Te tematy są démodé.

Na pytanie zatem: czym jest czas, nikt nie potrafi odpowiedzieć. Coś tam bowiem starają się tłumaczyć fizycy, a nawet teologowie, ale tak naprawdę nikt nie wie czym czas jest. Czas został wymyślony przez ludzi – najczęściej pada odpowiedź. Tak samo – idąc tym tropem – można by powiedzieć, że zostało wymyślone Boże Narodzenie.

Bo różnej proweniencji mędrkowie, przeważnie niestety ignoranci i osoby niedouczone, starają się przekonać (tylko nie wiadomo kogo, chyba takich samych ignorantów jak oni sami), że Boże Narodzenie to bujda, ściema, że to wynik połączenia różnych obyczajów i tradycji itd. Że ponadto te wszystkie ewangelie napisali stare dziadygi pod wpływem halucynogennych środków. Że Boże Narodzenie, Trzech Króli to bajdy, w które nikt rozsądny i wykształcony nie powinien wierzyć…

W takim razie skąd to np. renesansowe – chociażby – malarstwo genialnych malarzy tamtych czasów, przedstawiające sceny z Adwentu, Bożego Narodzenia i Trzech Króli? Malarstwo – dodajmy – które przetrwało setki lat i wciąż zachwyca nie tylko kolorystyką, ale nade wszystko tematyką. 

Ach, zostawmy temat czasu. Są mądrzejsi ludzie, którzy niech się zastanawiają czym czas jest i czy w ogóle istnieje, czy jest tylko ludzkim wymysłem. Mnie bowiem bardziej interesuje: czym jest literatura i czy jeszcze dla kogokolwiek jest potrzebna?

Bo jeszcze pół wieku wstecz (ach jakże ten czas – właśnie czas – szybko mija) pisarz, poeta chodził niemal w nimbie świętości. Być pisarzem, poetą znaczyło wyróżniać się czymś niecodziennym wobec szarej, bardzo często nie do zniesienia, codzienności. Ba, ukończenie wyższych studiów przecież… nobilitowało.

A potem nagle okazało się, że ci prawie wszyscy pisarze i poeci, którzy bardziej unosili się nad ziemią niż stąpali po niej, przestali istnieć, gdy powymierali. Nikt o nich, ani o ich twórczości nie pamięta. Czas – właśnie czas – i pamięć ludzka są… jakby tu określić, i mnie często brakuje odpowiednich słów – egzaminatorami i weryfikatorami owej literackiej twórczości. 

Iluż osobiście poznałem pisarzy i poetów, którzy – według własnego mniemania i  garstki otaczających ich wyznawców – chodzili w nimbie genialności oraz ponadczasowości. Poumierali i tylko gdzieniegdzie ktoś o nich przebąknie albo wspomni najczęściej na seminariach studiów polonistycznych.

Ci bardziej sprytni i zapobiegliwi starają się sobie zapewnić „nieśmiertelność” w postaci „biografii” pisanych przez ich kolegów. (Bo tu działa zamknięte kółko interesów za państwowe dotacje: ty mnie będziesz publikował w swoim miesięczniku, a ja tobie za skrobnę „biografię”).

Coś jednak jest w dalszym ciągu niezwykłego i ponętnego w zajęciu pisarskim i poetyckim, bo ludziska wciąż na potęgę piszą. Mało tego, piszą i lekarze, i krawcy, żeglarze itd. Zupełnie jakby w swoim zawodzie byli niezrealizowani.        

(A swoją drogą nie chciałbym się leczyć u lekarza, który poczuł wenę pisania powieści fantastyczno-historycznych).

W takich zawodach jak lekarz, krawiec, czy żeglarz itd. łatwo określić umiejętności chociażby na podstawowym poziomie: umie–nie umie. W zawodzie pisarskim nie ma ani stopni naukowych, ani stopniowania: uczeń, czeladnik, mistrz, ani nie zdaje się egzaminów z kolejnych umiejętności itd. Wszyscy bowiem mogą sięgnąć po pióro (aktualnie jest to wklepywanie w laptopa) i „przelewać” – właśnie jest to najczęstsze określenie – co się komu żywnie podoba na papier, a raczej na dysk w komputerze.

Któż pamięta o tym, że „Chodzi mi o to, aby język giętki / Powiedział wszystko, co pomyśli głowa”? Bo teraz wyłącznie wszystko „się przelewa”. I dlatego bardzo wodnista jest ta twórczość albo… bardzo „cienka”.

Jakiś czas temu przeżywałem po raz kolejny cud lektur powieści historycznych Zofii Kossak Szczuckiej, potem powieści Stanisława Reymonta, wreszcie Soli ziemi Wittlina oraz Mistrza i Małgorzaty Bugłakowa itd.

Nie można jednak zabierać głosu na temat literatury nie czytając powieści współczesnych pisarzy. Tu jednak najczęściej czeka mnie rozczarowanie. Ileż to bowiem razy zabierałem się do lektury tej, czy owej powieści, by odłożyć ją już po kilkudziesięciu (a nierzadko i po kilkunastu) stronach zniesmaczony jej… „cienkością”, czyli nijakością zarówno tematyczną, jak i stylistyczną bezradnością. 

Ostatnio – przykładowo – zaintrygowała mnie powieść pt. Buntowniczki Agnieszki Gładzik dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Gdańsku. Och – pomyślałem sobie – nareszcie chyba natrafiłem na coś intersującego.

(Owe „Och” udzieliło mi się, bowiem bardzo często w ten sposób reagują postaci w powieści Gładzik. A poza tym… „wywracają oczy”: „Dziewczyna wywróciła oczami”, s. 46.; „Służąca przewróciła oczami”, s. 47; „Mężczyzna przewrócił oczami”, s. 62 itd.).

Trudno jednak odnaleźć Gdańsk w powieści Buntowniczki. Wprawdzie padają nazwy a to ulicy Garncarskiej, a to kościoła Mariackiego itd., ale klimatu, ani scen rodzajowych morskiego przecież grodu, nie uświadczysz.

Za to służąca prowadzi głupiutką główną bohaterkę do burdelu, aby ta zobaczyła co może zrobić mężczyzna z kobietą (s. 61):

„Cała akcja rozegrała się szybko. Mężczyzna trochę pomiętosił piersi i pośladki prostytutki, po czym sam się rozebrał i sprawnie w nią wszedł. Poruszał się trochę, następnie ona usiadła na nim i w tej pozycji skończył. Poleżał przez chwilę na łóżku, przyjął wręczone mu wino, upił kilka łyków, wstał, ubrał się i wyszedł”.

I tak jest z pozostałymi scenami: sztampowo bo bez krztyny wyobraźni i byle jak wklepane do laptopa, czyli (s. 40)… „Ciężko mu było skupić się na lekturze, gdyż służący biegali we wszystkie strony, starając się wcielić w życie szalone pomysły Ferdynanda”. (s. 40).

A więc i polskawe „ciężko” już zawitało do powieści współczesnych. Podsumowując: niedawno czytane przeze mnie powieści Marii Rodziewiczówny są genialne w porównaniu z pisarstwem Agnieszki Gładzik.

„Cienkość” to jednak domena nie tylko powieści współczesnych, ale i kinematografii, która od jakiegoś czasu upodobała sobie hollywoodzki grading, czyli orange & deal objawiający się tendencją w ograniczeniu barw kolorów w filmach do pomarańczowego oraz niebiesko turkusowego. Ma to symulować, że obraz został nakręcony niby o „złotej godzinie”.

Czytelniczka/czytelnik tych „zapisków i wspomnień” niejednokrotnie spotkali się z moim zżymaniem na temat tej kolorystycznej maniery, którą ja osobiście nazywam „niebieskawo-skisło-zielonkawą”.

Orange & deal to jedno, ale znacznie gorsza jest miałkość tych seriali i filmów. Ostatnio bowiem nie mogłem zdzierżyć rozdymania do granic absurdu wątlutkiej treści serialu pt. Już mnie nie oszukasz. Wytrzymałem trzy, a może cztery odcinki. Dalej nie dałem rady.

Natomiast bardzo podobał mi się film Maestro (2023 r., 129 min.) w reżyserii Bradleya Coopera i z nim samym w roli głównej. Obraz ten warto zobaczyć chociazby dla kreacji Carey Mulligan w roli Felicii Montealegre i, oczywiście samego Coopera w roli Leonarda Bernsteina. Jedyną „pretensję” mam do tego filmu – jako kinofil z długim i jeszcze dłuższym stażem – to że jest on czarno biały, a od pewnego momentu kolorowy, ale na całe szczęście bez wyżej wspomnianej maniery orange & deal. Moim zdaniem cały film Maestro mógłby być czarno biały.  

Przedwczoraj był pierwszy dzień nowego 2024 r. Właśnie: „był”. Powietrze i cała przestrzeń w ciągu nocy pojaśniały od świeżego śniegu.  

2-3 stycznia 2024 r.

PS. Zapisek ten postanowiłem okrasić obrazem Domenico Ghirlandaio (1448-1494) pt. Pokłon Trzech Króli (1485-1488).

PPS. Za to to dobrze mi się czyta powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812-1887) pt. U babuni (1878). Na książkę tę trafiłem przypadkowo w jakiejś kawiarni. Leżała na półeczce wraz z innymi „wypasionymi” współczesnymi powieściami. Jakoś tak intuicyjnie wyczułem – jako czytelnik z długim i jeszcze dłuższym stażem – że właśnie ta powieść będzie nadawała się do lektury. I teraz z zainteresowaniem ją czytam,