KILKA TEMATÓW PODCZAS KOLEJNEJ FALI EPIDEMII

Motto:

„ – Nauczmy się tańczyć” –

Ryszard Shrewsbury (1477-1483?), książę Yorku.

„ – Nauczmy się raczej umierać” –

Edward V (1470-1483?).

(Ryszard i Edward: synowie Edwarda IV Yorka,

króla Anglii w latach 1461-1483)

 

W środkach masowego przekazu nie ma innego „tematu” oprócz migrantów. Jedni są za tym aby ich wpuścić, drudzy, żeby absolutnie nie wpuszczać nikogo. Ci, którzy są za, podają jako argument, że przecież Niemcy, Szwecja, Anglia poradziły sobie z migrantami. Dlaczegoż by więc Polska nie mogłaby sobie z nimi dać rady.

Nie chce mi się z tymi „miłosiernymi” wymieniać poglądów. Bo Polska to przecież bogaty kraj, a to, że wiele, bardzie wiele osób, żyje poniżej progu ubóstwa nie ma przecież żadnego znaczenia. Jakoś żaden z owych „miłosiernych” nie deklaruje jednak przyjęcia migrantów pod swój dach.

A poza tym wiele krajów europejskich zbudowało zapory przeciwko migrantom. I wcale nie patyczkują się polewając ich tylko… wodą.

W jednym z czasopism znalazłem taki oto zapis (mniejsza z tym jakie to czasopismo, ważny przecież… – no właśnie, „temat”), cytuję: „»Polska cnota każdemu otworzy wrota«. »Gość w dom, Bóg w dom«. Zadowoleni z pięknych przysłów chwalących naszą gościnność, obserwujemy, jak kolejni ludzie umierają z głodu i zimna na polskiej granicy”.

Zaledwie trzy zdania, a ileż w nich nieprawdy. Po pierwsze nie „polska granica”, lecz granica polsko-białoruska. Po drugie to Białorusini odpowiadają za taki stan jaki jest. Po trzecie wreszcie, jeśli autorka powołuje się na przysłowia, to dlaczego sama się do nich nie stosuje. Po czwarte wreszcie trwa epidemia i bardzo wątpię czy ktoś aktualnie przyjmuje „gości”.

Dochodzi jednak do coraz bardziej absurdalnych stanowisk. Oto jedna z gdańskich poetek podczas niedawnej promocji swojej najnowszej książki umieściła tuż obok siebie  tabliczkę (tak, aby była widoczna na zdjęciach) z napisem: „Nie wywoźcie dzieci do lasu”. Uważam, że powinna rozwinąć ten napis, który mógłby brzmieć: „Nie wywoźcie dzieci do lasu. Wezmę ich pod swój dach. Zapewnię im wszelką możliwą opiekę”.

(A swoją drogą owego promowanego tomika nie było ani w księgarniach, ani w bibliotekach. Bo nakład jest „wyczerpany”. Jeszcze jeden absurd).

Wróćmy jednak do sztuki, czyli m.in. literatury i filmu, chociaż i tu absurdów co niemiara.

Oto w poszukiwaniu jakiejś książki do czytania trafiłem w mojej piwnicznej bibliotece na książkę Dzikie palmy Williama Faulknera. Książka jest wydana w 1977 r. przez wydawnictwo Książka i Wiedza. Pamiętam, że wtedy polecano mi tę powieść i nawet ją do końca przeczytałem. Pomyślałem, że może by tak lekturę odświeżyć. Już jednak na drugiej stroniczce natrafiłem na następujące zdanie, którego sensu nie mogę dociec. Oto to zdanie:

„Dlatego, że się tu urodził, na tym wybrzeżu, choć nie w tym domu –– w drugim, tamtym w mieście –– i spędził tu całe życie, nie wyłączając czterech lat studiów medycznych na uniwersytecie i dwóch lat stażu w szpitalu w Nowym Orleanie, podczas których (był to mężczyzna tęgi i przysadzisty nawet w młodym wieku, o pulchnych, miękkich, kobiecych rękach, człowiek, który nigdy nie powinien być doktorem, i nawet po sześciu latach mniej więcej wielkomiejskiego życia patrzył oczyma oszołomionego przybysza z prowincji na swoich kolegów –– wysokich i szczupłych młodych ludzi, dumnie paradujących w białych fartuchach lekarskich i obnoszących z brawurą i arogancją –– jak mu się zdawało –– miriady bezimiennych twarzy adeptów medycyny niby ordery lub trofea), rozpaczliwie tęsknił za rodzinnymi stronami”.

A dalej jest tak samo: pokraczne lub dziwaczne zdania, których sensu trudno dociec. I to ma być literatura?

(A tak nawiasem to Profesor Artur Hutnikiewicz podczas wykładów, co jakiś czas podkreślał m.in., że należy tak pisać aby zrozumiał owo pisanie zarówno robotnik jak i uniwersytecki profesor.

Gdzież dzisiaj takie pisanie? Gdzież te literackie arcydzieła?)

Kończę także czytać wielką księgę z ulubionego przeze mnie okresu czyli Wojny Dwóch Róż, czy też „wojny kuzynów” pt. Kobiety Wojny Dwóch Róż autorstwa Sarah Gristwood. Książka ta została wydana całkiem niedawno, bo w 2019 r. Po sensownych dziełach pt. Ryszard III i książęta Tower, autor Alison Weir (Wydawnictwo Astra, 2015 r.) oraz Wojna Dwóch Róż. Upadek Plantagenetów i triumf Tudorów, autor Dan Jones (Wydawnictwo Astra, 2018 r.), książka Sarah Gristwood jest jakaś taka chaotyczna i praktycznie nic nie wnosi do informacji o „wojnie kuzynów”. A jeśli dodać tłumaczenie „na chybcika”, to nie mogę doczekać się końca lektury. O ile bowiem prawie nie ma „Ale…” na początku zdań, to wiele spraw, rzeczy itd. jest „kluczowych”. No i jest zatrzęsienie „powodów” (oto kilka przykładów):

„Mimo kluczowej roli, jaką odegrał Ryszard, źródła nie podają, czy Anna, księżna Gloucester, przybyła do Fotheringhay. Jej obecność mogła pozostać niezauważona, jak to często bywało w przypadku Anny Neville; gdyby jednak brała udział w uroczystościach, z pewnością złożyłaby ofiarę przed Margaret Beaufort. Być może nie pojawiała się po prostu  z powodu ciąży. Jeśli to mniej więcej w tym czasie, po kilku latach małżeństwa, na świat przyszło jedyne dziecko Anny, mógł to być dobry powód, by nie ryzykować uciążliwej podroży”. (s. 152).

„Nie ma więc chyba powodów, by upatrywać nieobecności Anny jakichś złowróżbnych przesłanek – bardziej znaczące wydaje się za to pominięcie innej osoby przy wymienianiu uczestników ceremonii w Fotheringhay.

Trudno nie doszukiwać się podtekstów w domniemanej nieobecności kobiety, która miała najwięcej powodów, by uczestniczyć w uroczystości: Cecylii, księżnej Yorku, wdowy po zmarłym”. (s. 153).

„Jak twierdzi Vergil, Ryszard, »bardziej wątpiąc, niż ufając we własna sprawę”, był tak »podrażniony, udręczony i zbolały w swoich myślach« z powodu obawy przed Henrykiem, że wiódł »nędzny żywot«. Z tego powodu postanowił »wyrwać z korzeniami« źródło problemów i wysłał listy na bretoński dwór”. (s. 223).

Są też inne „rodzynki”, jak ten na stronie 69:

„Margaret zaszła w ciążę w pierwszej połowie 1456 r., jeszcze przed trzynastoma urodzinami. W najlepszym wypadku musiał być to dla niej niespokojny czas, a sytuacja miała się jeszcze pogorszyć”.

W piwnicznej bibliotece mam zatrzęsienie ofiarowanych mi tomików poetyckich z dedykacjami. Otwieram jeden z nich i, przysiadłszy, czytam:

„tego nie pojmę ale wiem Panie / że jestem wystawiony proszący cię o trochę stanu / błogości daj wytrzymać temu bezdźwięcznemu dźwiękowi / pędzącymi za żaluzjami jak kilo rozrzuconych gwoździ / klekotu pędzącego osobowego lub towarowego pociągu / co kilka minut pojękiwania balkonu lanego z żelaza / oddal mój dom albo okno conocnego rytuału anarchii / i wysławiania się hulajgębów głośnych plujgębów i taniego / blekotu…”

Dalej już nie dało rady czytać. I to jest „poezja” nagradzanego, współczesnego polskiego poety. W pozostałych tomikach jest tak samo albo podobnie.

W sztuce filmowej wcale nie lepiej. Na Netfliksie nic godnego uwagi kinofila. Trafiłem na… Magnezję, czyli zupełnie nowy polski film z 2020 r. w reżyserii Macieja Bochniaka. „Film” ten można skwitować dwoma wyrazami: bezsens i bzdura.

14 listopada 2021 r.