I NAGRODA W III EDYCJI KONKURSU LITERACKIEGO „PIĘKNO SPADAJACYCH LIŚCI”.

Otrzymałem właśnie informację, że mój tekst pt. Koniec lata w uzdrowisku albo Spotkanie na termach, otrzymał pierwszą nagrodę w dziale prozy w III edycji Konkursu Literackiego „Piękno Spadających Liści”, zorganizowanego przez Gminny Ośrodek Kultury w Charsznicy (powiat miechowski, województwo małopolskie). W konkursie wzięło udział, zgłaszając teksty prozatorskie, 175 osób. Do ścisłego finału jury zakwalifikowało 50 tekstów. Teksty do konkursu zostały nadesłane także z Austrii, Belgii, Irlandii, Niemiec i Szwecji.

Koniec lata w uzdrowisku albo Spotkanie na termach stanowi fragment początkowy rozdziału V niewydanej opowieści pt. Zdarzyło się uzdrowisku albo L’esprit de l’escalier, czyli Ironiczne (niekiedy sarkastyczne) obrazki współczesne z transcendentaliami.

Tekst ten postanowiłem okrasić kadrami z filmu Ostatni z wielkich (The Last Tycoon – 1976), 122 min., reż. Elia Kazan (1909-2003). W rolach głównych: Robert De Niro, jako Monroe Stahr oraz modelka Ingrid Boulting, jako Kathleen Moore.

A oto ten nagrodzony pierwszą nagrodą tekst:

 

Motto:

„You’re just too good to be true;

Can’t take my eyes off you.

You’d be like Heaven to touch;

I wanna hold you so much.

At long last love has arrived,

And I thank God I’m alive.

You’re just too good to be true;

 Can’t take my eyes off you”.[1]

 

 

 

KONIEC LATA W UZDROWISKU

albo

SPOTKANIE NA TERMACH

 

1

Wybrała basen z letnią wodą, akurat taką nadającą się do pływania. Przedtem musiała kupić sobie kostium. Zaskoczyło ją, że jest aż taki wybór. Miała jednak jak zawsze problem, ponieważ była bardzo szczupła i do tego bez biustu. Kiedy zatem wyszła spod prysznicu i podążała do basenu słyszała wokół siebie to uwagi kąśliwe, to znowu pełne zachwytu.

Te kąśliwe rzucali przeważnie mężczyźni, że „jest płaska jak deska”, to znowu, że „tyłek ma tak mały jak dwie złożone pięści” albo, że „ma ze dwa metry i co z taką tyką można zrobić”, bo przecież „kobieta musi być pakowna i swoje ciało też ma mieć”.

Natomiast kobiety, a szczególnie młode dziewczyny, zachwycały się nie tyle szczupłością, co sposobem, w jaki szła. Sunęła bardziej niż szła krokiem modelki niby po jakiejś niewidocznej linii, wyprostowana, z lekko uniesioną głową.

Przepłynęła kilkanaście razy basen i by nieco odetchnąć, położyła się na wznak. To doprawdy cudowne uczucie, gdy można tak położyć się i obserwować niebo w całej jego istocie i krasie. Tak właśnie wtedy pomyślała: że niebo może podziwiać nie tyle w jego szerokości, a nawet głębokości, ile w całej jego istocie i krasie.

Kim jestem ja, unosząca się na lekko słonawej, leczniczej, wodzie zapatrzona w letnie niebo już jakby powoli skłaniające się ku wczesnej jesieni w barwach seledynu przekształcających się na obrzeżach w kolor chryzoprazu, kolor ciemnojabłokowozielony.

Zielonkawą, w różnych intensywnościach barwę mogli dostrzec tylko nieliczni. Zabarwiała je na taki kolor okoliczna zieleń parku oraz lasów rozprzestrzeniających się aż po horyzont. Najpewniej był to jednak efekt, jak się potem dowiedziała, oddechu podziemnych pokładów soli. W ten oddech, czy też raczej solne „wyziewy” w zielonkawym kolorze nie za bardzo wierzyła i potraktowała je jak chyba większość osób, bardziej, jako miejscowe legendy niż potwierdzoną faktami prawdę.

Odniosła wrażenie – gdy leżała na wodzie basenu – że właśnie wtedy „zmieszały się chwila i wieczność” jak gdzieś niedawno o tym czytała. Nie przypuszczała, że i ona może jednak dostąpić takich doznań.

Niepodważalny był poza tym fakt, że uzdrowisko w Halitowem Zdroju[2] znajdowało się w przestrzeni, a raczej w trójkącie między okolicznymi wzgórzami, najmniej zaśmieconej sztucznym światłem. Niewiele już takich miejsc pozostało. W Polsce można je policzyć na palcach jednej ręki. Po zachodzie Słońca, wieczorem i nocą musi to być wspaniale widowisko na niebo niezaśmiecone sztucznym światłem. Wiele osób jeździ po Europie, nawet po całym świecie szukając niecodziennych wrażeń, a tu proszę, w niewielkiej polskiej miejscowości uzdrowiskowej nie dosyć, że da się zażyć wspaniałych kąpieli leczniczych, nie dosyć, że białe półwytrawne wino mają nawet lepsze niż to słowackie, czy też alzackie, to można podziwiać nieskażoną sztucznym światłem istotę i krasę nieba.

2

A co jest za błękitem? Czy istnieje za nim tylko czerń niezgłębionego Kosmosu? Czy możliwe, że Bóg tam właśnie jest? Ale czy jest wszędzie? No bo skąd się TO wszystko bierze: samo z siebie? Czy też Bóg objawia się w tej niepowtarzalnej chwili? A może i w tym młodym mężczyźnie, który, zauważyła jakby od niechcenia, przegląda się jej od dłuższego czasu. Bo dopóki leżała na wznak na wodzie, podziwiając istotę nieba i jego krasę, dopóty nikt jej nie dostrzegał, nikt też nie komentował jej urody. Kiedy jednak postanowiła usiąść na podwodnej ławce zanurzona tak, że ponad wodą wystawała tylko jej szyja i głowa, od razu usłyszała szepty i słowa zachwytu o swojej twarzy.

Uważała jednak, że ma zupełnie banalną urodę. Bardzo wiele bowiem spotykała dziewcząt o okrągłej buzi, z małym nosem, dużymi, niebieskimi oczami i w dodatku jasnych blondynek. Jedyne, co ją odróżniało od tych dziewcząt to jej 190 cm wzrostu, które z początku były jej utrapieniem, a potem, gdy już została modelką, zaletą. A i tak brano ją jak nie za koszykarkę, to niemal zawsze za siatkarkę, ponieważ miała długie, smukłe uda, które są efektem zamiłowania do lekkoatletyki, a nade wszystko biegów na średnich dystansach.

Została wicemiss uczelni na sobowtóry filmowe. Gdyby nie jeden z jej wielbicieli, który ponadto bardzo interesował się sztuką filmową i gdyby z filmowego niebytu nie wydobył Ingrid Boulting, partnerującą niemal bez słowa Robertowi De Niro w filmie Eli Kazana Ostatni z wielkich[3], zapewne nikt by nie dostrzegł uderzającego podobieństwa twarzy Kasi do twarzy Ingrid Boulting.

Miss, która ponoć z kształtów była podobna do Marilyn Monroe, zupełnie przepadła. Za to Kasia, odtąd już Kasia-Ingrid, trafiła najpierw na okładki lokalnych, kolorowych czasopism, potem do miejscowej telewizji, a w końcu zaproponowano, by wzięła udział w modelingu. Spróbowała na próbę. Zaakceptowano ją, została modelką.

Dendrologiczne studia jednak ukończyła, na warszawskim Uniwersytecie Przyrodniczym. „Dendrolog” – cóż to za specjalność lekarska, pytano ją potem wiele razy, sądząc, że tak jak rodzice została także lekarzem. „Dendrologia” to nauka o drzewach, zawsze tłumaczyła i widziała zdumienie na twarzy pytającego.

3

Cóż może od niej chcieć ten młody mężczyzna siedzący na białym foteliku, rozglądający się bezustannie wokół i co rusz odbierający telefony komórkowe?

Miał na sobie szorty w białym kolorze, koszulkę polo z wyhaftowanym logo „Ba” oraz bejsbolówkę również z inicjałami „Ba” na daszku. Stroju dopełniała ciemnozielona muszka także z wyraźnymi literkami „Ba”. Ta nieco przekrzywiona, bo wiązana muszka, upodobniała go do Konstantego, który także uznawał muszki wyłącznie wiązane. W gestach młodego mężczyzny dostrzegła poza tym pewną nonszalancję, która tak bardzo podobała się jej u Konstantego. Bo Konstanty, nawet jeśli nic nie robił, zawsze był czymś zajęty, albo takie wrażenie sprawiał. To samo dostrzegła u tego młodego człowieka.

Ów młody mężczyzna tylko jej się przyglądał, tak jak zresztą i prawie wszystkie osoby, które albo siedziały w basenie, albo na jego krawędzi.

– Ma pani zachwycającą urodę – usłyszała w pewnej chwili od starszych trzech pań, które brodząc w basenie podeszły do niej.

– Na pewno gdzieś panią już widziałyśmy – odezwała się jedna z nich.

– Ale tamta to była, zdaje się, Amerykanka – kojarzyła jedna z nich, próbując wydobyć z dalekiej, znanej tylko sobie filmowej przeszłości, twarz Ingrid Boulting.

– Jaka Amerykanka? Angielka, i w dodatku tancerka…

Kazia-Ingrid dyskretnie usunęła się sprzed oczu trzech dyskutujących o jej urodzie pań i postanowiła wyjść z basenu. W tej samej chwili usłyszała jęk zawodu, ponieważ, szczególnie panowie spodziewali się, że ujrzą jakąś mocno zaokrągloną w biuście i biodrach postać średniego wzrostu.

Poszła do szatni, przebrała się i nagle jej oczy spotkały się w lustrze z oczami owego młodego człowieka znad basenu. Poprawiał muszkę, zdjął czapeczkę i zaczesał włosy.

– Pani pozwoli, że się przedstawię – młody człowiek z przekrzywioną muszką, z inicjałami „Ba”, stał tuż za nią – jestem Ba, Aureusz Ba.

– Pan ratownik?

– A tak, ratownik – Aureusz Ba był wyraźnie zaskoczony takim potraktowaniem. – Także ratownik – odparł z uśmiechem. – Czy mogę panią zaprosić na kawę, albo na nasz chłodny napój firmowy, doprawdy jest przepyszny…

– I pewnie nazywa się… Ba?

– Nie do końca. Wprawdzie jest firmowy, czyli firmy Ba, ale nazywa się „lemonada uzdrowiskowa”. Wyraźnie zaakcentował owe „lemonada”.

Rzeczywiście, lemonada okazała się „przepyszna”. Bardziej przypominała mrożony peperment o smaku cytrusowo-miętowym niż właśnie popularną lemoniadę.

– Chce mnie pan upić? Tak od razu? – wyczuła w lemonadzie posmak alkoholu.

– W tej lemonadzie dla dorosłych jest, oczywiście, odrobina alkoholu do smaku. Natomiast w „oranżadzie uzdrowiskowej” przeznaczonej dla dzieci nie ma go wcale.

– Czemu zawdzięczam pana zainteresowanie moją osobą? – w końcu musiało paść to pytanie.

– Doprawy, nie wiem, co mam odpowiedzieć. A poza tym chyba to byłoby dziwne, gdybym, ja młody człowiek, nie zareagował na pani… – tu zabrakło mu słów – oryginalną urodę.

– Nie jestem głucha, słyszałam już tu, i na termach, uwagi na swój temat.

– Ach, to są głupcy, chociaż niektórzy moi znajomi.

Podczas, gdy siedzieli na kawiarnianym tarasie i pili firmową „lemonadę uzdrowiskową”, co chwila do ich stolika ktoś podchodził i pytał o coś Aureusza Ba, to znowu czekał na jakieś dyspozycje.

Trwał ciepły, sierpniowy wieczór. Jeden z tych, w którego powoli gasnącym świetle, w jego aurze można było wyczuć zbliżający się koniec lata i pierwsze powiewy wczesnej jesieni.

– Dziękuję za lemonadę i pożegnam – chciała odejść, ale Aureusz zatrzymał ją.

– Daleko pani mieszka? – zapytał.

– Niedaleko, w hotelu kolejowym. Będę miała piękny spacer przez park. Może nawet usłyszę słowika. To już chyba ostatnie chwile, gdy jeszcze można usłyszeć, przed odlotem te ptaki.

– O, taka piękna kobieta i w dodatku zna się na śpiewach ptasich.

– „A czyż jedno nie może iść w parze z drugim” – pomyślała i już chciała tak odpowiedzieć, ale postanowiła pominąć milczeniem tę niezręczność młodego człowieka, który jednak zreflektował się:

– Chciałabym pani zaproponować spacer aleją drzew, może nieco okrężną drogą do hotelu kolejowego, gdzie słowiki śpiewają najbardziej. Konny spacer – dodał.

– Konny spacer? Nigdy nie siedziałam na koniu. Zresztą przy moim wzroście chyba bym nogami dotykała ziemi.

– A nie, nie. Nie ma mowy o jeździe wierzchem. Pojedziemy faetonem[4], pani pozwoli, że poprowadzę.

Mówiąc to ujął Kasię-Ingrid pod ramię i wyszli przed termy, gdzie na uboczu czekał już na nich faeton zaprzężony w parę koni maści bursztynowoszampańskiej, jak przystało na tę porę dnia, a właściwie już wczesnej nocy.

Słowików jednak nie usłyszeli. Może przepłoszyły się stukotem końskich kopyt albo przeniosły się w inne miejsce lub już odleciały, chociaż jak na odlot tych ptaków było jeszcze trochę za wcześnie.

Żegnając się Aureusz zaprosił Kasię-Ingrid na jutrzejszy obiad. Przyjęła zaproszenie tym bardziej, że Konstanty w tym czasie wybierał się do kopalnianych sztolni w poszukiwaniu jakiegoś halitu, na co za bardzo nie miała ochoty.

4

Siedziała zatem teraz, w to piękne sierpniowe południe, na balkonie hotelu kolejowego. Nawet nie przeszkadzały jej nie tak znowu często jeżdżące pociągi. Zresztą pendolino pojawiało się niemal bezszelestnie i tylko cztery razy na dobę.

Nieprzypadkowo jednak Konstanty wybrał jej ten stary hotel kolejowy. Te bowiem nowe sanatoria nie miały takiego klimatu jak to pochodzące jeszcze z początku XIX wieku. To było całe drewniane, z modrzewiowych bierwion i bardzo stare modrzewie otaczały sam hotelik. Wybudowano go w czasie, gdy dociągnięto do Halitowego Zdroju kolej żelazną. Był własnością rodziny Marcjanny.

Aureusz, Aurus, Aury – Kasia-Ingrid uśmiechała się do siebie na myśl o przedziwnym imieniu poznanego na termach znajomego. Tłumaczył się, że nic na to nie potrafi zaradzić. Jego ojciec o imieniu przecież także niecodziennym, bo Aromatariusz dał imiona zaczynające się na „A” i swoim córkom tj. Adelajdzie i Agacie. Matka tylko zachowała swoje imię Maria. Z domu była Sobieska. I jej mąż o niespotykanym nazwisku Ba, ani chciał słyszeć o zmianie nazwiska. Potem jak się okazało, wszyscy w rodzinie przyznali mu rację. Sobieski, mimo że brzmiało pięknie nie było tak oryginalne jak Ba. A przede wszystkim Ba było krótsze i znakomicie prezentowało się w napisach. Brzmiało zresztą nieco żartobliwie.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Marcjanny, która świeża i jak zawsze elegancka, w doskonale skrojonej sukience uwidoczniającej jej kuszący, duży biust, obserwowała ją od pewnego czasu.

– Sama tak siedzisz, co czytasz, nie wybierasz się na jakieś zabiegi, może znowu na termy? – zwracała się do niej z kilkoma pytaniami.

– „Czekam na Aurego…” chciała odpowiedzieć, ale zamiast tego odparła – tu jest tak pięknie, że nie chce mi się nigdzie iść. Prawdę mówiąc w pierwszej chwili, gdy weszłam do tego hoteliku, od razu chciałam stąd uciec. Wydał mi się jakiś mroczny, jakby z innej epoki, ale gdy rozejrzałam się i zobaczyłam, że jest cały z modrzewia, a poza tym, że jeszcze modrzewie mam za oknem, to pomyślałam, że to chyba jedno z najbardziej urokliwych w tym uzdrowisku miejsc.

– Masz rację – odparła Marcjanna. I ostrożnie, aby nie budzić jakichś podejrzeń bardziej stwierdziła niż zapytała: Znasz Konstantego.

– To długa historia. A poza tym nie wiem czy by cię zainteresowała.

– Wszystko, jak się domyślam, zaczęło się od twojej niecodziennej urody?

– Raczej podobieństwa, do kogoś tam z przeszłości.

– No, niezupełnie z przeszłości, Ingrid Boulting przecież jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. W końcu to przecież była modelka i tancerka.

– Właśnie, była. A swoją drogą czas nie oszczędza nawet najpiękniejszych twarzy.

– Zwłaszcza twarzy. My kobiety, co być może zabrzmi banalnie, mamy i pod tym względem znacznie gorzej niż mężczyźni. Niektórzy z nich „ładnie się starzeją”.

– Jak Konstanty?

– Właśnie. Jak Konstanty, chociaż jest on dopiero w średnim wieku i tyle jeszcze przed nim możliwości. Najlepsze chyba ma już za sobą.

– Tak sądzisz, Aniu, dlaczego? – Kasia-Ingrid zwróciła się do Marcjanny w ten właśnie sposób.

– Jeśli już, to mów do mnie: Marcjanno, alby zwyczajnie, na: „ty”. Nie lubię, tych zdrobnień od mojego imienia Marcjanna: Ania, Anna. A Konstanty ponoć przyjechał tu dla poratowania zdrowia. On? Przecież nic mu nie jest. Jeszcze wiele potrafi i może – spojrzała z uśmiechem na Kasię-Ingrid. – A poza tym ledwo się tu pojawił od razu przyznali mu tę nagrodę i statuetkę Wandy. Nie sądzisz, że to wszystko jest wcale… nieprzypadkowe.

– Nie zastanawiałam się nad tym. Przyjechałam tu, bo taką miałam ochotę. A poza tym opowiadał mi, że są tu drzewa wyjątkowej urody – mówiąc to pokazała gestem na otaczające hotelik stare modrzewie. – A ty długo znasz się z Konstantym?

Tak jak Kasia-Ingrid nie odpowiedziała na podobne pytanie Marcjannie, tak i Marcjanna nic nie zdążyła powiedzieć, bo przed „Kolejowy” zajechał faeton z panami Ba.

5

W tym miejscu cofnijmy się nieco w czasie. Przedstawienie bowiem akcji równoległej w opowiadaniu jest chyba formalnie nieco trudniejsze niż w filmie. Podczas, gdy Marcjanna i Kasia-Ingrid rozmawiają, ojciec i syn Ba jadą po Kasię-Ingrid faetonem zaprzężonym w konie maści izabelowatej.

Co do owej maści koni, by zmieniać ją w zależności od pory dnia, wymyślił to właśnie Aury, a cała rodzina także i bryczki, i konie zaakceptowała. Jest z tym, oczywiście, wiele trudności, bo to i trzeba było dobrać konie odpowiedniej maści, i miejsce dla koni, i masztalerzy, ale wszystko to, w sumie bardzo się rodzinie Ba opłaciło. A uzdrowisku dodało oryginalności i uroku.

Aromatariusz Ba nie był za bardzo zadowolony. Bo nie dosyć, że nie mógł zjechać do kopalni by na własne oczy zobaczyć hality, o których się tyle od Marcina nasłuchał, to jeszcze w dodatku jedzie teraz po jakąś „pannę” – tak właśnie pomyślał: „pannę” – Aurego, którą ten poznał zaledwie wczoraj. Znał dotąd syna z jak najlepszych stron, akceptował niemal wszystkie jego pomysły a nawet fanaberie, ale żeby ledwo co poznaną pannę od razu zapraszać na obiad? Czyż to nie przesada? A ponadto stanowczo za wcześnie, za wcześnie. W dodatku, jak zdążył się dowiedzieć dyskretnie przedtem wykonując kilka telefonów, Kasia-Ingrid była… „tykowata”. A już najgorsze, co mógł usłyszeć, że jest kochanką Konstantego. Czyżby jego syn był w tych sprawach aż tak naiwny? Miał dotąd już kilka dziewcząt, ale wszystkie znajomości trwały bardzo krótko. Zapewne i tym razem będzie tak samo – Aromatariusz ze spokojem spojrzał na syna, który właśnie zatrzymał faeton przez hotelikiem kolejowym.

Podczas, gdy syn poszedł po dziewczynę Aromatariusz z zainteresowaniem przyglądał się hotelikowi Marcjanny. Był to jeden z tych obiektów, o którego zakup bezskutecznie starał się przez kilka lat. Marcjanna jednak nie ustępowała. Nie zgadzała się nawet na najbardziej atrakcyjne finansowo oferty. Niezmiennie podawała argument, że jest to posiadłość od dziada, pradziada, jak się tłumaczyła.

Dobiegała czterdziestki. Nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci. Chciała być kobietą niezależną i realizowała ten sposób życia w najdoskonalszy sposób, w jaki potrafiła, niezwykle starannie dobierając sobie partnerów życiowych. Swego czasu Aromatariusz myślał o ożenku syna z Marcjanną. Pewną przeszkodą stanowił fakt, że Marcjanna jest o prawie dziesięć lat starsza od Aurego. Cóż to jednak za przeszkoda, gdy właścicielka hoteliku kolejowego jest niezwykle atrakcyjną kobietą o najpiękniejszym biuście w całym uzdrowisku.

Bo atrakcyjnością Marcjanny jest nie tylko jej kuszący, kształtny biust, ale nade wszystko ona sama ze swoim talentem do robienia interesów. Hotelik kolejowy to tylko tradycja rodzinna – jak sama powiadała – gdyż ona sama jest przecież jeszcze właścicielką miejscowego radia oraz stacji telewizyjnej. Wprawdzie miała wielką pokusę, aby kupić jeszcze miesięcznik „Zdrój”, ale Monsignore nie chciał, aby za bardzo się „rozpanoszyła”.

I taką też kobietę ignorował jego syn Aury, chyba najlepsza partia w całym uzdrowisku, przedkładając znajomość z jakąś nieznajomą, która tak naprawdę pojawiła się nie wiadomo skąd.

6

Aromatariusz ujrzawszy Kasię-Ingrid jak niemal unosi się, jakby płynie po jakiejś niewidzialnej linii w jego kierunku aż jęknął z zawodu.

– „Co z tego, że ma prześliczną twarz, jeśli zero biustu. Jak taka chudzina miałaby urodzić i wykarmić wnuki?” – pomyślał, jego zdaniem, praktycznie. – „Cóż, dzisiejsza młodzież ma zupełnie inny gust niż my starsi – pomyślał. – Dziewczyna powinna być nie tylko dla oka, ale także dla ręki” – robił miejsce w faetonie dla Kasi-Ingrid, kątem oka oceniając z bliska, że dla oka, owszem może być, ale jednak… „nie ma, za co złapać”.

– Pozwól, to jest mój tato – przedstawiał Kasi-Ingrid swojego ojca: – Aromatariusz Ba.

– Ojciec, to jest Kasia-Ingrid, kuracjuszka i wielbicielka naszych term.

– Ba – potwierdził po swojemu owym „ba” – Aromatariusz Ba.

Postanowili jechać grabową aleją. Raz, dlatego, że Aury chciał pokazać Kasi-Ingrid stare drzewa, o które się dopytywała, a po drugie zbliżał się czas obiadów i kuracjusze zdążyli już wrócić do swoich stołówek. Przed tymi, którzy, jeszcze nielicznie, szli Aury zwalniał, a nawet zatrzymywał konie. Wyminąwszy kuracjuszy poganiał konie, a rozkołysany faeton niemal płynął w powietrzu.

 

 

[1] Nie mogę od ciebie oderwać oczu; Can’t take my eyes off you; kompozytor: Bob Gaudio; autor tekstu: Bob Crewe; wykonanie: Frankie Valli (1967). W wolnym tłumaczeniu słowa tego utworu brzmią: „Jesteś zbyt dobra, żeby być prawdziwą / Nie mogę od ciebie oderwać oczu / Jesteś jak niebo w dotyku / Chcę cię trzymać mocno (przy sobie) / W końcu miłość przybyła / I dziękuję Bogu za to, że żyję / Jesteś zbyt dobra, żeby być prawdziwą / Nie mogę od ciebie oderwać oczu”.

[2] halit – minerał z gromady halogenków. Nazwa pochodzi od greckich słów hals – sól, oraz lithos – kamień. Minerał znany i używany od czasów starożytnych. Głównym składnikiem jest chlorek sodu.

 

[3] Ostatni z wielkich (The Last Tycoon – 1976), 122 min., reż. Elia Kazan (1909-2003). W rolach głównych: Robert De Niro, jako Monroe Stahr oraz modelka Ingrid Boulting, jako Kathleen Moore.

 

[4] faeton – sportowy czterokołowy pojazd konny z początku XIX wieku. Pojazd faeton, swą nazwą nawiązywał do mitycznego Faetona i jego tragicznego powożenia rydwanem Słońca.