Jakiś czas temu można było zobaczyć w Teatrze Telewizji (dokładnie 24 października 2011 r.) komedię Petera Quiltera pt. Boska o życiu i twórczości Florence Foster Jenkins (1868-1944) sopranistce-amatorce, „najgorszej śpiewaczce świata”.
Nie pamiętam abym się śmiał na tej komedii. Natomiast samo przedstawienie telewizyjne pozostawiło we mnie pewien niedosyt. Otóż zabrakło mi… postscriptum w postaci jednak operowego popisu Krystyny Jandy. Bo to jest, oczywiście, duży „wyczyn” aktorski pokazywać brak śpiewaczego talentu Jenkins, ale Janda mogłaby przecież, właśnie w jakimś postscriptum pokazać, że przecież umie śpiewać.
Podobnego postscriptum zabrakło mi także w najnowszym filmie Stephena Frearsa pt. Boska Florence (Florence Foster Jenkins – 2016), 110 min. z Meryl Streep jako Florence, Hugh Grantem jako St. Clair Bayfield oraz Simonem Helbergiem jako Cosmé McMoon.
Od razu powiem, że film bardzo mi się podoba. Wszystko w nim jest niemal idealne: gra aktorska, sama inscenizacja i aż po zachwycające zdjęcia.
Meryl Streep umie przecież śpiewać, co udowodniła jako Donna w filmie Phyllidy Lloyd Mamma Mia z 2007 r. Odniosłem zatem wrażenie, że udając beztalencie Florence jakby trochę się męczyła. Natomiast o Gugh Grancie mogę powiedzieć, że to jest jego oscarowa rola. Jest po prostu znakomity. Bardzo dziwiłbym się gdyby za tę rolę Oscara nie otrzymał. Świetny również jest Helberg jako Cosmé.
Powiem krótko: to najlepszy film jaki ostatnio widziałem. I rzeczywiście można na nim się pośmiać jak na komedii. Zachwyca również, o czym wspomniałem wyżej, inscenizacja. W polskim filmie jak jest pokazana ulica, to jadą na niej najwyżej dwa samochody. W Boskiej Florence, gdy St. Clair Bayfield wychodzi na ulicę, ta tętni życiem i to na wszystkich planach. W ogóle nie czuje się, że jest to inscenizacja. A zdjęcia, kręcone „klasycznie”, chyba ze statywów. Wprost chce się oglądać ten film. Jakże ja mam dosyć tych kręconych z ręki, „drżących” i „roztrzęsionych” filmów. Od razu swoją ocenę za taki film obniżam co najmniej o jeden punkt.
W filmie Frearsa występuje także w epizodycznej roli, jako Lilly Pons, młoda sopranistka (rocznik 1987) Aida Garifullina, Rosjanka o Tatarskich korzeniach. Warto podkreślić, że niedawno tak zachwyciła swoim sopranem, że otrzymała kontrakt w Wiedniu. (Podobnie przecież zaczynała swoją karierę Anna Netrebko). W Boskiej Florence śpiewa, jakże pięknie The Bell Song, z którego tak naprawdę, po montażu, w filmie została niewiele. Jej jednak śpiew, nie umknął mojej uwadze jako kolekcjonera sopranów.
W filmie Frearsa brakuje, moim zdaniem, także postscriptum. Boska Florence kończy się bowiem śmiercią głównej bohaterki. Potem idą napisy końcowe, no i widzowie wychodzą z kina. A gdyby tak właśnie na tych napisach Meryl Streep zaśpiewała coś operowego i pokazała, że przecież umie śpiewać.
A Boska swoim sopranem jest dla mnie Jackie Evancho.
31 sierpnia 2016 r.