„DZIEŁA” I ARCYDZIEŁA

Na dworze na dobre zagościła zima. Nie spełniły się zatem wszelkie przepowiednie, że listopadowa wiosna z kwitnącymi stokrotkami będzie trwać aż do końca marca, a potem, koło Wielkanocy, sypnie śniegiem.

Postanowiłem zrobić „remanent” mojej domowej biblioteki. Mam stanowczo za dużo książek. Coś powinienem z nimi zrobić. Nie oddam ich do biblioteki, ponieważ… nie ma nic za darmo. Tego nauczyło mnie życie, a nade wszystko ludzie. A poza tym jeśli biblioteka nie pamięta o mnie, nie proponuje np. spotkań autorskich itd., to dlaczego miałbym ją obdarowywać moimi książkami. Rozdaję więc książki znajomym. Niech robią z nimi co chcą. Mogą nimi nawet napalić w piecu. Byleby tylko nie oddawali do biblioteki.

Z wieloma książkami bardzo trudno jednak mi się rozstać. Przekładam je z jednego miejsca na drugie, z półki na półkę. Jakoś tak bez nich czułby się bardzo dziwnie. Przy okazji odnajduję dawne, zapomniane lektury. Przysiadam i czytam chociaż po kilka stroniczek.

Oto niewielka, rozpadająca się, książeczka, polskie, drugie, wydanie z 1971 r., Kobieta z wydm (1962) Kobo Abe (1924–1993). Doskonale pamiętam arcydzieło jakie według tej książki nakręcił Hiroshi Teshigahara (Suna-no onna – 1964), 147 min.

Kobietę z wydm Teshigahary uważam za jeden z najlepszych filmów jakie widziałem. Potem dopiero była książka. Widocznie dostrzegłem w niej coś takiego, że zostawiłem ją wśród moich ulubionych lektur. Postanowiłem zatem odświeżyć sobie jej treść. Zacząłem czytać, no i… „się zaczęło”. Przetłumaczył ją z japońskiego nie byle kto, bo Mikołaj Melanowicz. Pierwsze zdania brzmią pięknie. A potem właśnie „się zaczęło”, czyli potworna ilość tj. setki zdań zaczynających się od „Gdy”, od „Lecz” i od „Ale”. Zupełnie jakby tłumaczowi gdzieś się bardzo, ależ to bardzo, śpieszyło. To zastanawiające, że ani podczas pierwszej lektury ani podczas kolejnych lektur nie drażnił mnie nadmiar zdań zaczynających się od „Gdy”, od „Lecz” i „Ale”. Skończyłem czytać Kobietę z wydm i odłożyłem bez najmniejszego entuzjazmu. Ciekawym jak odebrałbym po latach film Teshigahary?

W oczekiwaniu aż gromadniej pojawią się w kinach tegoroczne oscarowe filmy znalazłem w telewizji… Afonię i pszczoły (2009), 108 min., Jana Jakuba Kolskiego. Nie oglądam współczesnych polskich filmów, bo po wielu rozczarowaniach, uważam że nie nadają się do oglądania (np. Trzeci – 2004, 95 min. Jana Hryniaka). Czasami jednak odchodzę od tej zasady, cieszę się, że nareszcie powstał dobry polski film (np. Układ zamknięty – 2013, 115 min., reż. Ryszard Bugajski), a poza tym jest to, co widać, czyli m.in. popłuczyny po Nożu w wodzie (1961), kino poetyckie bez poezji albo polskie kino amerykańskie, lub głupie komedie romantyczne itd.

Uważam, jako kinofil z długim, i jeszcze dłuższym stażem, że aktualnie na antypodach filmów-śmieci („akcja, panie, akcja”, nie ogoleni, łysi „mocni” faceci z „gunami”, oślepiające i ogłuszające „efekty specjalne”) kręcone są filmy bez jakiegokolwiek sensu. Filmy te z kolei pretendują – jak to się ładnie określa – do kategorii „artystycznych”.

Instynkt kinofila uprzedził mnie aby nie iść do kina i nie wyrzucać pieniędzy na Afonię i pszczoły. W telewizji jednak, „za darmo”, czemu nie. Siadam zatem i oglądam. Mija kwadrans, mija pół godziny i w filmie Kolskiego dosłownie nie dzieje się nic. Ciekawość jednak zwycięża i postanawiam dotrwać do końca. Nie mogłem jednak dopatrzeć się w tym filmie żadnego, nawet najmniejszego, sensu.

Oto bowiem na jakiejś stacyjce kolejowej żyją sobie mąż z żoną. Z czego jednak żyją nie wiadomo. Z tej skromniutkiej pasieki? „Śmiech na sali”: pszczoły to żadne utrzymanie, najwyżej zajęcie lub hobby – jak pisanie wierszy – coś o tym wiem, bo mam w rodzinie pszczelarza (i jednocześnie pszczelnika z tytułem doktorskim). Główna bohaterka namiętnie filmuje. W tamtych czasach, bez pozwolenia? Skąd ma na taśmę, na jej wywołanie? Nie, kompletny bezsens. Po filmie ukazała się tzw. „lista płac”. Jakieś kilkaset osób, do tego wiele instytucji. To doprawdy prawdziwy majstersztyk przekonać do wydania pieniędzy aż tyle ludzi i instytucji na tak bezsensowne, według mnie, dzieło.

Niektórzy jednak cenią sobie Kolskiego. Proszę bardzo, jeśli lubią filmy bez składu i bez ładu. I bez sensu. Ja wolę… Tornatore i jego skromny, lecz jakże poetyckie i piękne Cinema Paradiso (1988 r., 123 min.).

A po Afonii i pszczołach poczułem taką zgagę (filmową), taką złość (filmową) i wściekłość (filmową), że czym prędzej odnalazłem w mojej domowej filmotece prawdziwe arcydzieło, czyli… Pociąg (1959), 93 min., Jerzego Kawalerowicza.

Ach, cóż to jest za film. Jakiż ma wspaniały klimat, jakiż nastrój. No i jeszcze dwie cudowne aktorki: Lucyna Winnicka, która ma w tym filmie 31 lat i Teresa Szmigielówna, która ma w tym filmie lat 30. Gdzież szukać teraz takich filmów, takich aktorek? Po przeszło 50 latach film Kawalerowicza w ogóle się nie zestarzał. No, w końcu to jedna z cech arcydzieła. A kto będzie pamiętać o… Afonii i pszczołach?

Całe szczęście mam jeszcze w swojej domowej filmotece przynajmniej kilka arcydzieł z polskim kinem. Ot, choćby… Rękopis znaleziony w Saragossie (1964).

23 stycznia 2014 r.