„ – ARTUR HUTNIKIEWICZ? KTO TO JEST? – ZAPYTA PRZECIĘTNY CZYTELNIK”.

Zaiste, „Artur Hutnikiewicz? Kto to jest? – zapyta przeciętny czytelnik” – tymi dwoma pytaniami zaczyna swoją książkę pt. Mistrz – profesor Artur Hutnikiewicz (Wydawca: Towarzystwo Naukowe w Toruniu, Toruń 2023 r., wydanie I, s. 202) Jerzy Kłosiński. Któż bowiem, oprócz jeszcze żyjących polonistów pamięta o Profesora Arturze Hutnikiewiczu (1916-2005)? Tak to już bowiem jest, że dopóty żyjemy, działamy, piszemy, dopóki ktoś o nas pamięta. Nawet w Wikipedii o Profesorze jest tylko w sumie niewielka wzmianka jako o…historyku literatury i to bez zdjęcia.

(A swoją drogą mógłby ktoś zadbać o to, aby ta informacja w Wikipedii była pełniejsza, obszerniejsza, dokładniejsza itd.).

Niemal równo 50 lat temu (26 września 1975 r. otrzymałem na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Mikołaja Kopernika tytuł magistra filologii polskiej). Stowarzyszenie Absolwentów UMK nawet przypomniało mi o tym, że mógłbym z tej okazji otrzymać jakiś dyplom honorowy, czy coś w tym stylu, ale – po pierwsze – z tego, co wiem, to nikt z mojego rocznika na tę uroczystość się nie wybiera, po drugie: nawet gdybym pojechał, to również prawdopodobnie spotkałbym się z pytaniem pod moim adresem „kto to jest?”, a po trzecie, co niby miałbym zrobić z tym dyplomem honorowym?

Bardzo lubię Toruń, zajeżdżam tam, kiedy tylko mogę, odwiedzam, oczywiście Collegium Maius, uwielbiam także powłóczyć się po uliczkach i zapamiętanych z czasów studenckich zakamarkach. Szukam także wszelkich możliwych informacji o Toruniu moich studenckich czasów, o UMK, o Profesorze Arturze Hutnikiewiczu. Ot, taki mój sentymentalny… bzik.

 

Dlatego też, gdy dowiedziałem się o książce Jerzego Kłosińskiego, to od razu ją w TNT zamówiłem i, odkładając wszystkie inne lektury i zajęcia, przeczytałem „jednym tchem”. Co do edycji tej książki, jej sposobu wydania itd. miałbym kilka uwag, ale o tym, potem. Od razu powiem, że treściowo książka jest fascynująca. Profesor Artur Hutnikiewicz został przedstawiony z wszelkich możliwych stron, bo i jako nauczyciel akademicki, i jako pisarz, i jako pracownik uniwersyteckiej administracji (prodziekan Wydziału Humanistycznego UMK, kierownik Zakładem Literatury XX w. oraz Zakładu Historii Literatury Polskiej, a także dyrektor Instytutu Filologii Polskiej), i jako działacz społeczny, i nawet jako polityk (członek Unii Demokratycznej), a nawet jako wielbiciel płci pięknej. 

Jerzy Kłosiński wykonał bardzo piękną robotę i skrupulatnie przedstawia kolejne etapy życia Profesora, uzyskiwanie przez niego kolejnych stopni naukowych, jego pracę – chciałoby się napisać… zmagania – administracyjną, pisarską, wreszcie sprawy osobiste.

Tu od razu chciałbym podkreślić, że Artur Hutnikiewicz jest nie tylko znakomitym historykiem literatury (tak jest przedstawiany w Wikipedii), ale również pisarzem. To bardzo rzadko się zdarza (prawdę mówiąc: prawie wcale, Hutnikiewicz jest tu wyjątkiem), by nauczyciel akademicki, pracownik nauki był jednocześnie przynajmniej dobrym pisarzem. Bo albo jest się pracownikiem nauki albo pisarzem. Jedno – moim zdaniem – wyklucza drugie.    Pamiętam jak na którymś z wykładów Profesor powiedział, że książka powinna być tak napisana, aby zrozumiał ją zarówno profesor akademicki, jak i zwykły robotnik. Właśnie taką również „lekką narracją” są napisane książki Profesora. Pamiętam z jakim przejęciem i zachwytem, jak najwspanialszą powieść, czytałem m.in. Twórczość literacka Stefana Grabińskiego: 1877–1936 (1959). (Och, jakże lubię, szczególnie opowiadania, tego pisarza).

A wracając do znakomitej książki Jerzego Kłosińskiego, to oprócz skrupulatności z jaką została napisana, to jej chyba największym walorem są liczne cytaty z Dziennika Profesora. Tu od razu chciałbym wyrazić swoje zdziwienie dotyczące braku tego Dziennika w wydaniu książkowym. Byłaby to lektura – sądząc z tych fragmentów w książce Kłosińskiego oraz z fragmentów publikowanych gdzie indziej – fascynująca. Co (kto) zatem powstrzymuje przed publikacją całości tego Dziennika? Jak to w ogóle jest możliwe by tak arcyciekawa (nie tylko dla polonistów) książka pozostawała dotąd tylko w rękopisach? Czyżby Profesor Hutnikiewicz zastrzegł sobie całość jej publikacji? Bo osobiście nie wierzę aby na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, dysponującym przecież swoim wydawnictwem, nie było środków na wydanie tego dzieła. Może ktoś wyjaśniłby dlaczego tak się dzieje?

Jeszcze raz nawiązując do Mistrza – profesora Hutnikiewicza, to książka ta oprócz nieoczywistych walorów (modne teraz słowo) oraz informacji o Profesorze, zawiera także szereg intersujących wiadomości na temat m.in. życia uczelnianego, różne zakulisowe „smaczki” (wręcz anegdoty) o obejmowaniu stanowisk itd.

Nie piszę tu recenzji o tej wspaniałej książce, lecz są to tylko moje („niepogłębione”) refleksje na temat przeczytanej lektury. Mógłbym, oczywiście drobiazgowo ustosunkować się do poszczególnych rozdziałów tej książki, może nawet z autorem w niektórych kwestiach popolemizować, ale prawdę mówiąc są to tylko moje „zapiski i wspomnienia”.

Muszę jednak – swoim zwyczajem – dodać i łyżkę dziegciu. Książka bowiem została wydana w formacie skryptowym (B-5), w miękkiej okładce i chociaż podczas lektury traktowałem ją z jak największą czcią i uwagą, to uległa zupełnemu zdeformowaniu. Jakże to tak? – chciałoby się zapytać – czyż książka o Profesorze Arturze Hutnikiewiczu nie powinna być wydana w twardych okładkach i w ogóle przyzwoicie pod względem edytorskim? I czy była jakaś redakcja i korekta tej książki? Bo – nie chcąc być złośliwym – nie chciałbym wymieniać błędów stylistycznych, „pozjadanych końcówek” i takich kiksów jak np. „stacja Gdańsk Wybrzeże” (powinno być Gdańsk Stocznia) itd.

Z Profesorem Arturem Hutnikiewiczem bliżej – jeśli mogę tak to nazwać – zetknąłem się dwukrotnie. Profesora, oczywiście, spotykało się dość często: jak np. szedł elegancki na zajęcia i zawsze poznawał studenta odkłaniając mu się. (Tak było w Toruniu, a także i w Gdańsku, gdy – już po studiach – dość często również Profesora spotykałem).

Pierwsze spotkanie miało miejsce na pierwszym roku polonistyki, podczas zaliczenia pracy pisemnej z poetyki. Napisałem wówczas pracę zaliczeniową (już nie pamiętam tytułu) na prawie… trzydzieści (a może nawet czterdzieści, też już nie pamiętam) stron rękopisu (normą było dziesięć, najwyżej piętnaście stron). Warto podkreślić, że pisałem wtedy piórem i maczkiem. (Maszyny do pisania to był wtedy rarytas i tylko pracę magisterską przedstawiało się w maszynopisie). Pani doktor Krystyna Jakowska była w konsternacji i nie wiedziała, „co z tym fantem zrobić”. Stwierdziła, że decyzję o zaliczeniu takiej pracy może podjąć tylko Profesor Hutnikiewicz. Powiedziała, że Profesor może mnie przyjąć podczas seminarium magisterskiego, które właśnie ma ze studentkami piątego roku.

Z duszą na ramieniu zapukałem do pokoju (badajże nr 21). Profesor znał sprawę, przerwał rozmowę z seminarzystkami (pamiętam, że Profesor stał), po czym sięgając do mojego rękopisu powiedział może z leciutką ironią, a może zdumieniem: „– Co ta ma być? Praca magisterska? Czy nie za wcześnie?”. Chwilę milczał. Milczałem i ja, bo cóż miałem odpowiedzieć? Po kilku sekundach, jakby wahania, Profesor dodał: „Właściwie powinienem pana zarekomendować do koła młodych Związku Literatów Polskich” – dodał z uśmiechem oraz zadecydował: „Zaliczam panu tę pracę. Może z pana będzie literat? Kto wie?”.

To jednak nie był koniec tej sprawy. Bo doktor Jakowska postawiła jeszcze dodatkowy warunek, abym po wakacjach, już na drugim roku, streścił Stanisława Brzozowskiego (1878-1911) jego „dzieło” pt. Filozofia czynu (1903). Mój Boże, ileż ja się wynudziłem i namordowałem pisząc streszczenie tej książki. Jedyny jej egzemplarz był w Bibliotece Uniwersyteckiej, przy ul. Chopina 12. Moi koledzy nie mogli się nadziwić i często udawałem, że nie słyszę jak poza moimi plecami głośno szepczą: „Co ten Grabowski tak ciągle pisze i pisze?”, albo „Jasiu, co ty tam piszesz?” itd.

W ten oto sposób Pani doktor Krystyna Jakowska i Pan Profesor Artur Hutnikiewicz przyczynili się do tego, że zostałem… literatem, autorem przeszło dwudziestu książek (wiersze, proza, szczegóły na mojej stronie internetowej www.grabovius.com).

W 1970 r. powstał ze złączenia Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie oraz Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku Uniwersytet Gdański. (Ktoś nawet rzucił pomysł, aby nazwać tę nową uczelnię Uniwersytetem Bałtyckim. No, ale ten skrót… UB nie za bardzo dobrze się kojarzył). Mieszałem w Malborku, do Gdańska zatem miałem „rzut beretem”. I chociaż do Torunia miałem trzy razy dalej i pociąg wlókł się około czterech godzin, na UMK pozostałem do końca studiów.

Gdańsk bowiem tamtych czasów to moje najbardziej ulubione, po Toruniu, miasto. Uwielbiałem tam jeździć na m.in. Festiwale Festiwali Filmowych (jestem przecież od zawsze kinofilem), do Teatru „Wybrzeże”, który wtedy był, z genialnym Henrykiem Bistą na czele, jednym z najlepszych teatrów w Polsce. (Potem jeździłem do Wydawnictwa Morskiego, do Związku Literatów Polskich, którego przez pewien czas byłem członkiem…). „Guru” na gdańskiej polonistyce była wtedy Pani profesor Maria Janion. I jakoś tak intuicyjnie czułem, że źle bym zrobił, przenosząc się pod jej skrzydła. A poza tym „Hutnik” nie dosyć, ze był niekwestionowanym autorytetem polonistycznym, to miał w sobie coś ujmującego. Również światopoglądowo był mi bardzo bliski.

Nie wiem czy to intuicja, czy coś innego, ale w towarzystwie – jeśli mogę ośmielić tak nazwać mój stan odczuwania – Profesora Hutnikiewicza, doktora Jerzego Z. Maciejewskiego, doktor Antoniny Bartoszewicz, doktora Jacka Staszewskiego, mgr Zofii Mocarskiej czułem się bardzo dobrze. Po prostu te osoby wydzielały jakieś pozytywne fluidy. (Ach, był jeszcze na pierwszym roku sympatyczny, lecz wymagający „oryginał” dr Moese „od logiki”).

(Z niektórymi osobami miewałem jednak „na pieńku”. Nie lubiłem – i nawzajem – dr hab. Jerzego Speinę. „Konflikt” zaczął się dość groteskowo, a mógł się skończyć dla mnie niemal tragicznie. Miałem jednak szczęście, że wtedy prodziekanem był dr Jacek Staszewski, u którego zresztą bardzo dobrze „poszedł” mi na pierwszym roku egzamin z historii Polski. Być może kiedyś bardziej szczegółowo opiszę ten „konflikt” z dr hab. Jerzym Speiną).

Na czwartym roku po raz drugi zetknąłem się z „Hutnikiem”, tym razem na egzaminie z Literatury okresu II Rzeczpospolitej. Profesor prowadził wtedy bardzo intersujące wykłady. To była prawdziwa intelektualna rozkosz słuchać jak Profesor wykłada. Nie chciało się nawet notować, lecz tylko słuchać i patrzeć, patrzeć i słuchać, i chłonąć każde słowo wypowiadane przez Profesora.

W końcu przyszedł czas na egzamin, który można było zdawać u dr Krystyny Jakowskiej, która już wtedy pracowała na Uniwersytecie Warszawskiem lub też zdawać u „Hutnika”. Wiadomo bowiem było, że „Hutnik” „zdrowo pyta”, więc sporo osób pojechało do Warszawy. Bo ponoć u dr Jakowskiej było „łatwiej” zdać. Jakże się przeliczyli. Bo chyba wszyscy, którzy pojechali na egzamin do Warszawy, „oblali”. Ja z garstką „śmiałków” postanowiliśmy zdawać u „Hutnika”.

Bardzo dokładnie pamiętam ten egzamin. Było to dokładnie 30 października 1974 r. Godziny już późnowieczorne. Wiadomo było, że Profesor nie tylko „zdrowo pyta”, ale i też, że egzamin może trwać u niego nawet i dwie godziny. Miałem zdawać o 17.00, a tu była chyba już 22.00, a może nawet i później.

Wszedłem do słynnego pokoju nr 20. Na biurku paliła się lampka. Było otwarte oko na oścież, bo trwała piękna, ciepła jesień. Profesor był nie tyle zmęczony, co znużony, ale uśmiechnął się na mój widok. A ja wymieniłem swoje nazwisko, po czym powiedziałem: „– jestem dzisiaj ostatni, zresztą z nauką też nie pierwszy”. Profesor słysząc to, roześmiał się i powiedział: „– A cóż to za rekomendacja?”, po czym zapytał mnie o Skamandrytów (1916-1939). Wymieniłem wszystkich dodając jeszcze Stanisława Balińskiego (1898-1984) i Zuzannę Ginczankę (1917-1944). Natomiast pominąłem Jarosława Iwaszkiewicza argumentują tym, ze skoro jego powieści były nie najlepsze, to co mówić o poezji, i że się jest albo prozaikiem albo poetą itd. Po czym egzamin nie wiedzieć kiedy przekształcił się w rozmowę. Wychodziłem z gabinetu Profesora dosyć późno i to po wielokroć podbudowany i zdanym przyzwoicie egzaminem, a nade wszystko jego bezpośrednią, bardzo przyjazną osobowością. Może to o prawda, że „Hutnik” „zdrowo pyta”, ale ja podczas tego niezapomnianego egzaminu tego nie doświadczyłem.

Kiedy już na stałe osiedliłem się w Gdańsku, wiele razy spotykałem Profesora, a to w Kościele Mariackim, a to spacerującego. Zawsze mnie poznawał i z uśmiechem pozdrawiał.

W książce Mistrz – profesor Artur Hutnikiewicz Jerzy Kłosiński wspomina, że Profesor walczył o reformę studiów uniwersyteckich, o swobodę studiowania itd. Za czasów mojego studiowania polonistyki na UMK (przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku) panował jednak swoisty… „zamordyzm” polegający na tym, że oprócz przedmiotów filologicznych trzeba było zaliczać ćwiczenia i zdawać egzaminy z m.in. podstaw nauk politycznych, ekonomii politycznej socjalizmu i kapitalizmu, filozofii marksistowskiej, literatury niemieckiej oraz języka rosyjskiego. To były kompletnie niepotrzebne przedmioty, lecz o jakimkolwiek wyborze, czy rezygnacji nawet nie było mowy. Pamiętam, że wtedy panował „boom” na literaturę iberoamerykańską (osobiście wolałem amerykańską), niemal wszyscy obnosili się ze świeżo przetłumaczonym Ulissesem Yoyce’a tu trzeba było ćwiczyć – zdając literaturę niemiecką – jakieś… „umlauty” itd.

W swojej książce Kłosiński także wspomina – poparte Dziennikiem – przygody miłosne Profesora. Czemu się jednak dziwić: to był przecież bardzo atrakcyjny, przystojny mężczyzna. Ba! wśród polonistów istniała moda na „Hutnikiewicza”, bo chociaż to był czas „dzieci kwiatów”, nosiło się brody i długie włosy, to jednak na egzamin u „Hutnika” nie wypadało iść nieogolonym (częściej podgolonym), niewykąpanym i w jakim takim garniturze. 

No cóż, pora kończyć ten zapisek notowany „z rozpędu” natychmiast po lekturze książki Mistrz – profesor Artur Hutnikiewicz Jerzego Kłosińskiego.

W moich zapiskach, w mojej pamięci, Profesor Artur Hutnikiewicz jest wciąż obecny.

15-16 września 2025 r.