Zaiste, jeszcze tak niedawno było lato, Słońce zachodziło o 21.15, a tu… masz: koniec września i o 19.00 jest już ciemno. Woda w Zatoce Puckiej jest już mocno wzburzona i niemal czarna, a co najdziwniejsze: tydzień temu zdarzyła się jeszcze piękna letnia burza, która nadeszła z… Północy, zza Półwyspu Helskiego. Zazwyczaj bowiem burze nadchodzą z Zachodu oraz z Południa. To wielka rzadkość, gdy burza nadchodzi ze Wschodu, ale burza z Północy?

Poza tym skądś nadciągnął ten wszędobylski, wilgotny ziąb. Ja jednak czekam „Złotej Polskiej Jesieni” i nie wierzę, aby lato przekształciło się w ten tak charakterystyczny dla obecnego klimatu ni to listopad, ni to marzec, który potrafi trwać nawet i pół roku.
A ponadto w sklepach, w centrach handlowych wyciągnięto gdzieś z magazynów niesprzedaną w poprzednich latach, naprędce odkurzoną chińszczyznę w postaci plastikowych bombek, krasnali, którym czapy zjechały na nosy i wszelkie inne bibeloty, wieszczące, że na horyzoncie odbędzie się coroczny absurd, czyli „magia świąt”.
Od ostatniego zapisku o Profesorze Arturze Hutnikiewiczu minęło dwa tygodnie i cały ten czas zajęło mi uczestniczenie w Mistrzostwach Świata w Piłce Siatkowej Mężczyzn 2025 (2025 FIVB Volleyball Men’s World Championship), które odbywały się od 12 do 28 września na Filipinach. Brało w tych mistrzostwach udział aż 32 drużyny. Wyjątkowo dużo, ale, moim zdaniem, to bardzo dobrze, że ten sport staje się coraz bardziej popularniejszy.
Jak wypadła tym razem drużyna polska? Moim zdaniem – podkreślam, że jest to moje osobiste zdanie – bardzo słabo. Wprawdzie w jakichś „rankingach”, „drabinkach”, „scenariuszach” itd. jest sklasyfikowana – na podstawie także jakichś tam punktów – na pierwszym miejscu, ale ja biorę pod uwagę dwie najważniejsze imprezy ostatnich lat tj. Igrzyska Olimpijskie w Paryżu oraz Mistrzostwa Świata na Filipinach.
Bo dokładnie pamiętam jak – przecież znakomity siatkarz – Wilfredo Leon zapowiadał przed IO, że interesuje go „tylko złoty medal”. A w finale „nasi chłopcy” grający bez wigoru i bez przekonania, ulegli Francuzom. A potem szybciutko przekuto srebro w „sukces”. Nie oszukujmy się: te wszystkie srebrne i brązowe medale to są medale przegranych, co najwyżej medale pamiątkowe oraz nagrody pocieszenia. Bo – jak powiada Sebastian Kawa, arcymistrz szybownictwa – „drugi, znaczy ostatni”. W pełni się z Sebastianem Kawą zgadzam. W sporcie liczy się tylko zwycięstwo, a medal tylko złoty.
(A tak nawiasem: amerykański pływak Mark Spitz [1950 r.] zdobył na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium, w 1972 r.… siedem złotych medali. Kto dziś wie o Marku Spitzu? Kto pamięta te jego zwycięstwa i złote medale? W takim kontekście te wszystkie srebrne i brązowe medale, to są tylko medale pamiątkowe).
Niemal identycznie było i przed Mistrzostwami Świata na Filipinach. Wprost niesamowite zadęcie, że „interesuje nas tylko złoty medal” itd. A jak wyszło? Słabiutko. Dopóki „nasi chłopcy” grali z Rumunią (3:0), Katarem (3:0), Holandią (3:1), Kanadą (3:1), z Turcją (3:0), dopóty to jakoś (właśnie: jakoś) szło, ale jak przyszło do „walki o medale”, to widać było, że przestało im chcieć się grać. No i jeszcze ten wymęczony z Czechią „brąz”. A Czesi widać było, że grali bez kompleksów. Natomiast mnie wyraźnie zaimponował Lukáš Vašina (26 lat) grający przecież w Plus Lidze. Lukáš wyraźnie cieszył się grą: gdy zdobywał punkt, to się cieszył, a kiedy mu coś nie poszło, też się uśmiechał. (I najważniejsze: nie darł japy).
Wymęczyliśmy zatem ten „brąz”, no i oczywiście szybciutko przekuto go w sukces, bo… „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”. Ważne bowiem żeby z imprezy wrócić z „krążkiem na szyi” niż z pustymi rękami.
W Internecie od razu zaczął się wrzask na „kanapowych krytykantów” od: „no niech sami potrafią pokazać co umieją” aż do, że przecież „takie giganty” jak Francja, Argentyna, Stany Zjednoczone, Serbia, Słowenia… jednak „poległy”.
A co ma piernik do wiatraka? Można by zapytać. Nieważne kto „poległ”. Po co także to tłumaczenie chorobami (Fornal), czy kontuzjami przed najważniejszym meczem (Kurek). Trzeba było wystawić młodych siatkarzy, co w końcu, (za późno) się stało. Zamiast biadolić nad nieobecnością (37 letniego, a więc już prawie siatkarskiego „emeryta”) Bartosza Kurka.
Bo mnie osobiście zaimponowała drużyna Bułgarii z braćmi Nikołow: Simeon (19 lat) i Aleksandyr (22 lata). Bo zdobyty srebrny medal Bułgarów można nazwać sukcesem. Wszystko wskazuje na to, że siatkówka, to jednak sport młodych. Mamy przecież dobrych młodych siatkarzy. Tylko dlaczego ich gra jest wyjątkiem a nie regułą? A poza tym dla „naszych chłopów”, w sumie trzydziestolatków, te mistrzostwa to była chyba już ostatnia szansa, by złoto „ugrać”.
(A tak nawiasem, to uważam, że te srebrne i brązowe medale powinny być polikwidowane. W Starożytnej Grecji za zwycięstwo był wieniec laurowy. Pokonani się nie liczyli. Dopiero w tzw. „erze nowożytnej” IO wymyślono te najpierw srebrne i brązowe medale. A potem dodano jeszcze złoty, czyli tak naprawdę srebrny, tylko że pozłacany.
Tak jak w Noblu nie ma srebrnych i brązowych medali, tak jak statuetki Oscarów są (wprawdzie pozłacane), ale tylko w jednym egzemplarzu (bez srebrnych i brązowych mutacji), tak w zawodach sportowych powinny być tylko medale złote.
Bo z tymi medalami czasami dochodzi do takich absurdów jak m.in. następujący. Jakiś czas temu, niedawno jednak to było, na jakichś mistrzostwach biegła również polska sztafeta pań. Prowadziły, oczywiście, Jamajki. Dzielnie walczyły z nimi o pierwsze miejsce zawodniczki USA (mogło też być na odwrót). Dosyć tego, że trzecie sporo za tym duetem biegły Brytyjki. A jeszcze dalej sztafeta Polski. Nagle Brytyjki zgubiły pałeczkę i już nie miały szansy na brązowy medal. Przed Polkami otworzyła się zatem szansa na brąz. I trzeba było słyszeć ten potworny ryk jakiegoś sprawozdawcy: „mamy medal”, „mamy medal”, „mamy medal”… Dlatego uważam, że te srebrne i brązowe medale powinny być zlikwidowane).
Nie samą siatkówką miałem wypełnione te dni, bo „wciągnęła” mnie książka Moniki Piątkowskiej pt. Prus. Śledztwo biograficzne. Olbrzymia to księga, format B-5, prawie 500 stron. Nie wiadomo w jakiej pozycji tę księgę czytać. A już zupełnie pozbawieni możliwości lektury są osoby, które mają np. zwyrodnienia stawów dłoni.
Natrafiłem na tę książce po Lalce, której lekturę dawkowałem sobie małymi porcjami, aby starczyła na jak najdłużej. Bo co brałem jakąś współczesną powieść, to odkładałem, odkładałem, odkładałem, ze względu na miałkość treści i byle jaki, laptopowy, styl Powieścią Prusa można tylko się zachwycać, chociaż mnie, osobiście, irytuje nieprzeliczona ilość (bo w końcu przestałem podkreślać i liczyć) „Ale…” na początku akapitów i zdań.
Natomiast nie wiem jak traktować książkę Piątkowskiej. Z jednej strony zadziwia, i zachwyca, jakby drobiazgowością, niby precyzyjnością oraz ilością szczegółów z życia Prusa przetworzonych potem w jego twórczość. Natomiast, z drugiej strony, nie chce się wierzyć, że ktoś ma aż tak znakomitą pamięć by wszystko „ogarnąć”, by te wszystkie szczegóły z życia Prusa umieć odnaleźć i umiejscowić w jego twórczości. Albo zatem Piątkowska ma tak genialną pamięć, albo tak książka jest jakąś… genialną hochsztaplerką.
A jak traktować taki oto fragment z książki Piątkowskiej:
„Dużo później Oktawia Żeromska, żona Stefana Żeromskiego i przez wiele lat bliska przyjaciółka Aleksandra, lubiła twierdzić, że po napaści studentów Aleksander, nieprzytomny z nerwów, został odwieziony przez żonę do doktora Władysława Ołtuszewskiego, znanego w Warszawie laryngologa i foniatry, a następnie przez dwa lata w jego Warszawskim Zakładzie Leczniczym przeznaczonym dla ludzi z zburzeniami mowy leczył nerwy”.
Co to znaczy, że Oktawia… „lubiła twierdzić”? Przecież to brzmi niepoważnie. Albo zatem ta książka jest istotnie „śledztwem biograficznym”, albo są to tylko konfabulacje autorki oparte na wydumanych wypowiedziach osób, które… „lubiły twierdzić”.
Prus. Śledztwo biograficzne została wydana w 2017 r. przez Wydawnictwo Znak. Nie wiem, czy były jakieś dyskusje na temat tej książki. Na pewno – śledząc życie i wydarzenia literackie w Internecie – bym na coś natrafił. A tu – nic. I jeszcze jedno. Co roku są nominacje do bardzo licznych nagród literackich. Jeśli w to „śledztwo” autorka włożyła tak wielki ogrom pracy, do dlaczego nigdzie nie dostała za nie nawet nominacji? Albo zatem z tymi nagrodami jest coś nie tak, albo książka nie jest aż tak genialna. Czyta się ją jednak nieźle, chociaż mnie, osobiście irytują, wręcz rażą, te wszystkie: „niewykluczenia”, „wykluczenia”, „kluczowości” i „klucze”, których autorka w nadmiarze używa. To od pewnego czasu trwa jakiś obłęd z tą wtykaną na wszelkie możliwe sposoby, i gdzie tylko się da, „kluczowością”.
I wreszcie temat ostatni… serialne Breslau i Black Rabbit.
Nie byłoby zapisku, gdybym nie wspomniał o obejrzanych filmach. Bo tak jak w przeszłość odeszły kina (te multipleksy z potwornie ryczącymi głośnikami, to bardziej dyskoteki plus bary niż kina), tak i coraz rzadsze są filmy fabularne, które zostały wyparte przez bzdurne telenowele oraz seriale. Filmów fabularnych kręci się całą masę, ale jest to właśnie masa, konfekcja nastawiona wyłącznie na rozrywkę, a nie artystyczne kino.
Kiedy bowiem grano w kinach Oppenheimera (2023), 180 min. reż. Christopher Nolan, to nie odpowiadały mi w multipleksach późnowieczorne godziny projekcji. (Lubiłem zawsze seanse przedpołudniowe lub południowe). Streaming to nie to samo, co duży ekran, ale nie żałuję, że nie obejrzałem tego filmu w kinie. Nolan kręci filmy ciężkie, z jakimś pseudonaukowym zadęciem. Chciałby dorównać – takie mam wrażenie – Stanleyowi Kubrickowi, ale przecież Kubrick to poezja, wizualne wyrafinowanie, metafizyka i filozofia. Pamiętam jak się umordowałem na Nolana Interstellarze, a z Dunkierki po prostu wyszedłem.
A więc seriale. Cóż Yellowstone to filmowy rarytas. Trzeba wybierać z tego, co jest. Zapowiadany od wielu tygodni polski serial pt. Breslau (osiem odcinków), reż. Leszek Dawid, okazał się możliwy do oglądania, ale oprócz Tomasza Schuchardta w roli komisarz Franza Podolskyego, nie znalazłem w nim nic ciekawego. Cała bowiem opowieść ciągnie się niemiłosiernie, jest nieprawdopodobna i można by ją przedstawić jako dwugodzinny fabularny film. Nie chce się – przykładowo – wierzyć, że żona komisarza Lena (w tej roli Sandra Drzymalska) może aż tak się nudzić, że trzymają się jej tylko jakieś głupoty, w postaci bezustannej zabawy, popijania, zażywania narkotyków i włóczenia się po jakichś lokalach. Mieszka przecież w dużym mieszkaniu, w którym zawsze jest co do roboty. (A swoją drogą bezrobotnego komisarza stać na tak duże i luksusowe mieszkanie?).
Poza tym jest to serial prawie bez powietrza, bez scen rodzajowych, filmowany „krótko”, w półzbliżeniach i zbliżeniach. A kiedy komisarz jedzie samochodem, to widać tylko twarz jego i jego partnera. Za oknami coś tylko „miga” (projekcja tylna?). Tytułowego Breslau w tym serialu prawie nie ma. Na nic zdaje się filmowanie szerokokątnymi obiektywami. No i jeszcze ten różowawy kolor. Doprawdy, miałem wrażenie, że oglądam jakiś południowokoreański film, bo oni się lubują w serialach w takich landrynkowatych kolorkach. Miała to zdaje się być sepia, no, ale wyszło, jak wyszło. W sumie daję temu serialowi trzy z plusem (w skali od jednego do sześciu). Gdyby nie rola Tomasza Schuchardta, byłaby to mocna dwójeczka.
Co innego natomiast serial Black Rabbit (osiem odcinków), reż: Zach Baylin, Kate Susman, Justin Kurzel i Ben Semanoff. W rolach głównych Jude Law, jako Jake Friedken i Jason Bateman jako jego brat Vice Friedken. Co tu dużo gadać (i pisać): Amerykanie potrafią robić filmy. (O, gdyby tak Amerykanie wzięli się za realizację Bleslau, to mogłoby wyjść filmowe dziełko). Nie chciałbym się zatrzymywać na mankamentach tego serialu, bo – po pierwsze – jest on tak znakomity, że to nie miałoby sensu, a – po drugie – tych mankamentów moim zdaniem wcale nie widać. A nie mam zamiaru rozszczepiać włosa na czworo, bo w tym filmie i fabuła, i narracja, i zdjęcia, i reżyseria, nade wszystko gra aktorska Law’a i Batemana są – moim zdaniem – na najwyższym poziomie. Wszystko w tym filmie jest takie jak trzeba, a najważniejsze – to tylko Amerykanie potrafią – ma się wrażenie, ba pewność, że cała akcja toczy się jakby za szybą, niemal tuż obok.
A te zapiski, to tylko chwile zapomnienia: przed jeszcze jednym badaniem MRI, przed kolejną wizytą u onkologa. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Gdzieś tam, w bliżej nieokreślonej przyszłości trzeba będzie się spotkać z Czymś? Z Kimś?
30 września – 2 października 2025 r.
PS. W jakimś wywiadzie jakaś dziennikarka zapytała Krzysztofa Zanussiego: dlaczego się boi ludzi? Wówczas Zanussi odpowiedział jej, co następuje: „Ja lubię ludzi, ale się ich boję”. Zapamiętałem to i bardzo często cytuję, ponieważ ja też lubię ludzi, ale bardzo(!) się ich boję.
Oto sytuacja, która przydarzyła mi się 30 września br. (wtorek), przed paczkomatem In Postu. Bolesław Prus, którym (i o którym) się zaczytuję, na pewno zrobiłby z tego felieton do swojej kroniki tygodniowej albo nawet nowelkę.
Zamówiłem buty przez Internet. Mam nietypową, na wysokim podpiciu, stopę, więc zawsze dotąd mierzyłem buty i kupowałem w sklepie stacjonarnym. Butów jednak takich, jakie bym chciał, nigdzie nie było. Bo miały to być buty z goreteksem, nieprzemakalne, przystosowane do m.in. spacerów brzegiem Zatoki Puckiej. W dodatku z odpowiednią „tęgością”.
Znalazłem takie buty w Internecie, zamówiłem w poniedziałek, a już we wtorek były w paczkomacie. Idę tedy do paczkomatu, wyciągam telefon i naciskam aplikację. Przy paczkomacie, zastawionym samochodami, gorączkowo kręci się wkładając paczki pracownik In Postu. Nie dostrzegłem jednak, że w tym samym czasie pojawił się jakiś jegomość, który wysiadł ze swojego auta, też nacisnął aplikację i wziął pakunek z pierwszej otwartej skrzynki. Mój pakunek. Moje buty. Ja podchodzę do otwartej skrytki, ale już z daleka widzę, że to za mały gabaryt jak na pudełko z butami. Pytam zatem pracownika In Postu: co robić? – No cóż odpowiada ów pracownik, pana paczka została zabrana. Może pan tylko dzwonić na infolinię. Poza tym są kamery itd.
Dobre sobie: kamery, infolinia… Dzwonię zatem na tę infolinię, a tam siedzi jakiś mechaniczny tuman i klepie to samo w kółko, że naciśnij, że kliknij, że czekaj, że przedstaw sprawę w zrozumiałym języku itd. W końcu odzywa się jakiś konsultant. Zaczynam mu referować sprawę, gdy nadjeżdża ów jegomość, który mi porwał buty. Jest mocno wzburzony. Pudełko z moimi butami jest porozrywane, poszarpane.
– To twoje buty? – pyta bez ceregieli?
– Moje – odpowiadam. – Czy jednak musiał pan aż tak porozrywać to pudełko? Ja pana paczki, gdy się zorientowałem, że nie jest moja, nawet nie ruszyłem.
– Kurwa! – reaguje jegomość. – To ja ci, kurwa, robię przysługę, że odwożę buty, a ty masz jeszcze do mnie pretensje?
– Ale mógł się pan zorientować po adresie nadawcy i po wielkości pudełka, że to nie pana przesyłka. – Po co ją było aż tak rozrywać? Przecież pana przesyłka mieściła się w małej skrytce.
Na te słowa ów jegomość wysiadł ze swojego pojazdu, rzucił rozdarte przez niego pudełko z moimi butami i gdybym nie zachował stoickiego spokoju, na pewno by mi przyłożył, bo aż kipiał z nienawiści.

Podobne sytuacje mogą się teraz, niestety, zdarzyć wszędzie i w każdej chwili. Oto idziesz sobie na zakupy, albo na jakiś spacer wąskim chodnikiem (po drugiej stronie ulicy jest przestronna droga rowerowa), a z naprzeciwka pędzi na rowerze (albo hulajnodze) gibając się jakiś rozhukany jeździec. Jako pieszy masz na chodniku bezwzględne pierwszeństwo. No i co z tego? Musisz albo zejść na jezdnię, albo wcisnąć się w płot, by panisko na rowerze mogło przejechać. Jeszcze ci w przelocie rzuci na luzie „spierdalaj” i śmignie dalej roztracając na chodniku idących.
