ZZZ… BUM, ZZZ… BUM, ZZZ… BUM.

Zzz… bum! Zzz… bum! Zzz… bum… chyba w ten sposób można by zarejestrować muzykę Komeila S. Hosseiniego do filmu Faworyta (The Favourite – 2018), 119 min., reż. Yorgos Lanthimos.

Okropny – pod każdym względem – film. Wszystko bowiem w nim jest okropne: począwszy od dziwacznych zdjęć (obiektyw „rybie oko”?), poprzez beznadziejne – moim zdaniem – aktorstwo i aż po „muzykę”, która kończy film narastającym, ogłuszającym łomotem. Słowem, jeśli chcesz – czytelniczko/czytelniku tych zapisków – stracić dwie godziny, kilkadziesiąt złotych na bilet oraz jeśli jeszcze nie przydarzyła ci się depresja, to idź na Faworytę. Nastrój depresyjny po filmie Lanthimosa masz zapewniony.

(Zdaję sobie sprawę ze znaczenia słowa „okropny”, ale właśnie tym słowem, nie innym, mogłem określić doznania płynące do mnie z ekranu podczas seansu Faworyty. „Beznadziejny” byłoby tu za mało, „okropny” być może jest „za dużo”, ale – po zastanowieniu” – ostatecznie wybieram jednak „okropny”).

I nic mnie nie obchodzą nominacje oraz nagrody, jakimi i ten obraz jest obsypywany. Jako kinofil z długim – i jeszcze dłuższym stażem – twierdzę, że film jest okropny, nudny a nade wszystko psychicznie dołujący. Gdzież te czasy, gdzież te filmy, po których – nawet tych „ciężkich”, trudnych, skomplikowanych itd., słowem artystycznych – wychodziłem z kina co najmniej zadowolony, bardzo często – nie waham się użyć tego słowa… uwznioślony, a zdarzało się też, że z doznaniem niemal katharsis.  

 Tu i owdzie w recenzjach, omówieniach itd. przemyka porównanie Faworyty do… Barry Lyndona Stanleya Kubricka.  

No nie. Proszę Państwa (badaczy, historyków, a nade wszystko recenzentów filmowych) oraz widzów, to… nie uchodzi, najzwyczajniej… nie uchodzi. Barry Lyndon (1975), 184 min., to jest przecież arcydzieło i to pod każdym względem. (Muzyka m.in. Sarabanda Händla, zdjęcia: John Alcott, który wykorzystał soczewkę Carl Zeiss 50 mm f/07) aby sfilmować światło świec. Fotografowano nią ciemną stronę Księżyca). Pamiętam mój zachwyt, gdy ten film oglądałem po raz pierwszy w kinie „Leningrad” w Gdańsku.

(A tak nawiasem w Gdańsku na ul. Długiej były kiedyś cztery kina. Teraz nie ma żadnego. Nie ma także ani jednej księgarni. W sumie w samym Śródmieściu Gdańska było kin chyba ze sześć. Teraz jest tylko jedno – właściwie jest to bar – z potwornie drogimi biletami. I rzadko, bardzo rzadko w repertuarze można znaleźć film wart oglądania).

Mój zachwyt Barry Lyndonem Stanleya Kubricka trwa po dziś dzień. Coraz częściej zastanawiam się: po co i dla kogo realizuje się aż tyle filmów, jeśli za jakiś czas (bardzo często natychmiast po nakręceniu) te wszystkie dzieła, jako zupełnie niepotrzebne, pozostają natychmiast zapomniane. (Identycznie jest z twórczością literacką).

Ostatnio rozmawiałem z młodym człowiekiem wymieniając poglądy na temat repertuaru Netflixa i ponoć internującym się sztuką filmową. Niestety nazwiska m.in. Michelangelo Antonioni, Federico Fellini, Masaki Kobayashi, Stanley Kubrick, David Lean,  Luchino Visconti, itd. nic mu nie mówiły. Młody (trzydziestokilkulatek!) entuzjasta Kina nie widział także ani Noża w wodzie, ani Rękopisu znalezionego w Saragossie, ani Matki Joanny od Aniołów itd.

Sarabanda – Keyboard d-moll (HWV 437) Georga Friedricha Händla, czyli motyw przewodni w Barrym Lyndonie, ostatnio jest wykorzystywany w jakiejś głupiej reklamie mebli.

Dajmy sobie spokój z Faworytą. Podziwiajmy Barry’ego Lyndona Kubricka. Mój zachwyt trwa już przeszło czterdzieści(!) lat.

16 lutego 2019 r.