Skończyłem czytać książkę Renaty Lis pt. Ręka Flauberta. I co ja teraz będę czytać? – mógłbym zdać takie pytanie wiedząc, że chyba nieszybko znajdę następną książkę, którą czytałbym z takim zainteresowaniem i tak ciekawie, z pasją, napisaną.
Odkładałem tę książkę z prawdziwym żalem, chociaż kiedy zbliżałem się ku końcowi, gdzieś tak po przeczytaniu dwóch trzecich, zauważyłem jakby (podkreślam: jakby) autorka trochę zaczęła „spuszczać z tonu” tzn. od rozdziału pt. Hreczka tj. dotyczącego… kaszy, która ma się nijak zarówno do twórczości Flauberta, jak i niego samego.
Natomiast rozdział pt. Gładki jak marmur i wściekły jak tygrys jest fenomenalny. Jest to chyba najlepszy, najlepiej napisany rozdział w całej książce. (Celowo piszę „jakby” oraz „chyba” zdając sobie sprawę z tego, że innych czytelników mogą zafascynować (lub zniechęcić) inne rozdziały tej książki. A swoją drogą chciałbym z takim przejęciem i uwagą przeczytać jakąś książkę gdańskiego pisarza).
Powinienem właściwie przepisać tu cały ten rozdział, ale wolę go codziennie sobie w całości, albo we fragmentach, podczytywać.
Nie mogę jednak oprzeć się by nie zacytować chociażby krótkiego fragmentu tego rozdziału:
„Dziedziną, w której swoją kontemplacyjną naturę mógł urzeczywistniać najlepiej, szybko okazała się literatura (nie tylko pisane, ale też towarzyszące mu lektury i rozmyślania), i to ona stała się dla Flauberta podstawową formą medytacji. Jego styl nie przypadkiem tak wiele zawdzięcza doświadczeniu kontemplacyjnemu. Bo styl Flauberta nie jest tylko sprawą literackiej techniki, sprawą specyficznego języka – chociaż tym też jest, skoro przejawia się poprzez język. Jednak przede wszystkim trzeba rozumieć go szerzej, tak jak styl Flauberta rozumiał Proust – jako osiąganą środkami literackimi nową postawę umysłu wobec rzeczywistości. Ta postawa jest u Flauberta trochę podobna do Spinozjańskiego „trzeciego rodzaju wiedzy”, czyli takiego oglądu rzeczywistości, jakim może dysponować tylko Bóg (Flaubert dobrze znał Spinozę), lecz z drugiej strony przypomina stany oświecenia opisywane w rozmaitych szkołach duchowości dalekowschodniej, przede wszystkim w buddyzmie, do którego Flaubert zbliżał się w swoim życiu na różne sposoby. Właśnie „buddyzm” (Flaubert brał go w cudzysłów) podobał mu się u Schopenhauera, którego dwie książki czytał rok przed śmiercią.
W tym sensie można powiedzieć, że literatura była dla niego długodystansowym przedsięwzięciem egzystencjalnym i filozoficznym, które dzięki swej artystycznej formie, a więc dzięki stylowi, zdolne jest zmienić sposób widzenia rzeczy, a przez to nieść ukojenie sercu piszącego i jego czytelnikom, tak jak dzieje się to w medytacji. Jego praca nad stylem byłaby więc trwającym całe życie doskonaleniem się w sztuce medytacji, obliczonym na długie lata dążeniem do osiągnięcia boskiego oglądu rzeczywistości, czyli – tak ów boski ogląd rozumiem – do stanu beznamiętnego współodczuwania ze wszystkim, co żyje”.
Po lekturze Ręki Flauberta aż nabrałem ochoty by znowu sięgnąć do tego co ta ręka napisała, czyli do np. Pani Bovary a także do… Turgieniewa, którego chyba dotąd jeszcze nie czytałem.
Tak, podkreślam to po raz kolejny: Ręka Flauberta jest fascynującą lekturą, ale… dostrzec można w niej trochę niekonsekwencji. Otóż na początku s. 274 Renata Lis pisze:
„Tak więc 28 marca 1880 roku (była to Wielkanoc) Maupassant pojechał powozem na dworzec kolejowy do Rouen i przywiózł stamtąd Zolę, Charpentiera, Daudeta i Edmonda de Goncourt”. Natomiast przy końcu tej samej strony Pani Lis pisze: „Dziewięć dni później, 8 maja, umarł nagle w swoim gabinecie”. Gdzieś, zatem Pani Lis „zgubiła” kwiecień.
Na s. 297 jest także następujący fragment: „Może w takim razie w Sekwanie żyją jeszcze węgorze – gdzieś tam na dnie, pod kursującymi w tę i z powrotem barkami? Kormorany chętnie na nie polują”. Bardzo chciałbym zobaczyć te kormorany polujące na węgorze. Tym bardziej „pod kursującymi w tę i z powrotem barkami”.
Dwa zdania w swojej książce Pani Lis zaczyna od „Więc”. W trzech zdaniach używa wyrazu, którego nie cierpię tzn. Pani Lis „wykracza” (jeśli jest „wykraczać”, „przekraczać”, to może też być… i „rozkraczać”). Osiemnaście zdań rozpoczyna od „Ale…”. W trzydziestu jeden zdaniach ma kłopoty z „który” np. na s. 225: „Jak w roku 1848, znów szukał rozrywki i materiału do swojej literatury, może też moralnej satysfakcji z przywrócenia starego porządku, której mogłoby mu dostarczyć oglądane z bliska zwycięstwo nad barbarią”. A także na s. 253: „O zmaganiach z białym trójmasztowcem jego stylu, które zaczęły się w dniu zgonu Niedźwiedzia z Croisset, kiedy to Maupassant, skądinąd lojalny i oddany, poczuł jednak wyraźną ulgę, i oscylowały między skrajnościami – utożsamieniem i wrogością”.
Odnoszę wrażenie, iż Ręka Flauberta była pisana na laptopie i autorka po s. 200 zaczęła jednak gdzieś „gonić”. W mojej skali ocen daję tej książce 5 (a tak chciałbym dać 6).
Bo Ręka Flauberta jest, w najlepszych fragmentach, jakby… „żywym strumieniem obrazów”. Tak właśnie Flaubert nazywał swoją prozę. Szkoda, że nie znał Kina jako Sztuki. Był także przeciwny fotografii (i fotografowaniu go). Może by się Kinem rozczarował, albo, wręcz przeciwnie, zachwycił. Ciekawym jakie byłoby jego zdanie o np. filmie Cinema Paradiso w reżyserii Giuseppe Tornatore i z muzyką Ennio Morricone? To jeden z moich ulubionych filmów. Oglądałem go znowu po raz któryś, aby zapomnieć, chociaż na chwilę zapomnieć, o czekającym mnie jutro zabiegu.
1 lutego 2012 r.