„OSTATNIO POETÓW BIORĄ W SŁUŻBĘ ANIELI”

W zapisku pt. Gdańsk by night z 27 sierpnia 2011 r. opisałem swoją przygodę po zjedzeniu pielemieni w restauracji serwującej kresowe dania w Gdańsku.

Powinienem wtedy jeszcze raz zrobić USG i możliwie jak najszybciej iść na zabieg usunięcia pęcherzyka żółciowego. Pęcherzyk jednak po tym jednorazowym incydencie z pielemieniami nie dolegał mi. Odżywiałem się zdrowo, starałem się „trzymać dietę”, ponieważ postanowiłem schudnąć. Dopiero gdzieś tak w grudniu 2011 r. pęcherzyk odezwał się po raz drugi. Zarejestrowałem się, więc u chirurga J.K., który zabieg wyznaczył na 2 lutego br. Odliczałem więc dni gotów pójść na zabieg jak najszybciej, ponieważ pęcherzyk zaczął dokuczać mi coraz częściej.

Nadszedł zatem dzień wyjazdu do Gdyni, gdzie w klinice jednego dnia chirurg J.K. miał przeprowadzić zabieg. Po niedawnym zabiegu z przepuchliną byłem już oswojony z procedurą przyjmowania do szpitala. Na dworze niezły mrozek –16 stopni Celsjusza, a tu trzeba przebierać się w piżamę i czekać na zabieg. Miałem być operowany jako pierwszy. Trzeba było podpisać masę jakichś papierów, a potem to odbywa się już szybko: kilka kroplówek, następnie pielęgniarki przyjeżdżają z łóżkiem i już jedziemy na salę operacyjną. Tam każą mi się z wszystkiego rozebrać i przenieść na stół operacyjny. Wokół mnie zielony kolor sali operacyjnej. W zieleni także lekarze i kilka asystujących osób. Kazano mi wyciągnąć lewą rękę. Chciałem sobie pogadać, jak podczas operacji z przepuchliną, a tu ledwie powiedziałem kilka słów wszystko nagle… zniknęło.

Ocknąłem się z bólem gardła i uczuciem duszenia się, a poza tym nic mnie nie bolało. Zapewne coś mi wkładano do gardła, chyba do oddychania, bo jeszcze do dzisiaj czuję ból oraz jak mnie „ciągnie”, gdy ruszam głową. Popatrzyłem na zegar: 10.30. Na sali operacyjnej byłem, zatem od 8.45 do 10.30.

Obok mnie w sali jeszcze dwóch pacjentów czekających na operację przepuchliny: ten „od ściany” i ten „w środku”. Ten „od ściany” „gra kozaka” i ciągle gada. Ten „w środku” okazuje się wielbicielem seriali telewizyjnych, bo skacze z kanału na kanał szukając nowego serialu. Ich czekanie na operację dłuży się i dłuży. W końcu po południu zabierają tego „od ściany”. Wraca dokładnie po 50 minutach cały sztywny. Pielęgniarki, coraz bardziej zaniepokojone, nie mogą go dobudzić. Nie wiem dlaczego operowano go pod znieczuleniem ogólnym, widocznie taka, w jego przypadku, była potrzeba. W końcu otwiera oczy i straszliwie jęczy, „że go boli”. „Co ma cię boleć – myślę – kiedy jesteś znieczulony. Zapewne jęczy ze strachu”. W międzyczasie zabierają na operację pacjenta „w środku”. Wraca równie szybko jak jego poprzednik, ale, póki co, leży cicho. Po jakimś czasie przychodzi chirurg. Panom „po przepuchlinie” każe powoli wstawać i „chodzić, chodzić, chodzić”. Mnie zastał „na nogach” i wyraża aprobatę, że tak szybko wstałem. „Pana pęcherzyk był w stanie zapalnym – dodaje – na taki zabieg było już za późno, za późno – mówi – ale operację zrobiłem laparoskopowo i udało się, udało się – podkreśla”.

Najchętniej już od razu poszedłbym do domu. Kiedy jednak leki przestają działać boli jak „jasna cholera”. No, cóż to szpital, więc musi boleć. W dodatku nagle spada mi ciśnienie. Przybiega pielęgniarka: jest 80/53. Otwiera trochę okno – ach, nareszcie odrobinę świeżego powietrza – podkłada mi coś pod nogi, głowę układa niżej i po chwili ciśnienie wraca do normy.

Pielęgniarki namawiają, w końcu przymuszają, „kozaka” „od ściany” by wstał. Cały zesztywniały ze strachu rozdzierająco jęczy. Wiem, co to za ból, bo sam miałem zabieg przepuchliny. Uważam, że gość przesadza. „Kurwa – w pewnym momencie mam zamiar powiedzieć – panie, więcej męskiej godności”. Nie chcę tego szamotania się z nim anielsko cierpliwych pielęgniarek oglądać i „idę na spacer”.

Wracam po dłuższej chwili i „kozak” zgięty jak scyzoryk drepcze centymetr po centymetrze do toalety. Przy nim asystują wciąż dwie pielęgniarki. Ten „w środku” ogląda swoje seriale telewizyjne. Powoli zbliża się pora snu. Jak tu jednak zasnąć, gdy jeden pacjent jęczy i co chwila wzywa pielęgniarki, a drugi nie może oczu oderwać od seriali telewizyjnych. A na dodatek, a nade wszystko, czuję straszliwy zaduch i brak świeżego powietrza. Oddychanie wciąż tym samym powietrzem, w którym prawie nie ma tlenu jest nie do zniesienia.

Staram się przypomnieć sobie dzień przed wyjazdem do szpitala. Na dworze było nie więcej jak –16 stopni Celsjusza i piękne Słońce. Wiatr od wschodu jest dość ostry, ale między domami jest niewielka górka, z której zjeżdżają dzieci na sankach. Jest tu cicho, słonecznie, prawie w ogóle nie czuć mrozu, a nade wszystko można oddychać wspaniałym, zmrożonym powietrzem, mieniącym się od „diamentowego pyłu”.

Próbuję przypomnieć sobie zapach jeziornego, nagrzanego sierpniowym Słońcem powietrza. Chyba na chwilę przysypiam, ale budzi mnie potworny ryk tego „od ściany”, a przede wszystkim tego „w środku”. Jest godzina 23.45, to obaj panowie śpią chrapiąc. Ten jednak „w środku”, czyli tuż obok mnie, chrapie tak jakby z wnętrza miało mu się coś nagle wyrwać. Bulgotanie, gotowanie się, charczenie: jakimiż słowami oddać rozdzierające dźwięki chrapania dobywające się z trzewi tego „w środku”? „Może by tak pójść do pań pielęgniarek i poprosić coś na sen – myślę – zasnę i obudzę się rano?”. Panie pielęgniarki proponują mi abym przeniósł się na noc do wolnego pokoju. Przenoszą mi kołdrę i poduszkę. Ach, jaka ulga: w pokoju jest znacznie chłodniej, a nade wszystko nie słychać ryku chrapania. Pospałem ze dwie godzinki, a może nieco dłużej.

O szóstej jest już pobudka. Od razu idę na spacer po korytarzu. Spotykam jakiegoś gościa z najdalszego pokoju. „Panie – pyta mnie – kto to tak chrapał w waszym pokoju? Ja, panie, zamknąłem drzwi, a nie mogłem zmrużyć oka. Myślałem, że ktoś mu coś z brzucha wyrywa. Co za głos!”. Cóż miałem odpowiedzieć. Poprzysiągłem sobie, że jeżeli kiedykolwiek jeszcze trafię do szpitala (obym nie trafił) to przedtem zrobię wszystko, aby przebywać w jednoosobowym pokoju. Nie chcę oglądać czyjegoś cierpienia i nie chcę aby ktoś oglądał moje cierpienie. Stres przed operacją, pooperacyjny ból, to wszystko jest do zniesienia. Najgorszy dla mnie jest szpitalny zaduch. No i jeszcze to chrapanie.

Podczas tego krótkiego pobytu w tym „wielospecjalistycznym ośrodku zabiegowym – zespole chirurgii jednego dnia” odebrałem kilka telefonów i esemesów od znajomych dodających mi otuchy. Jeden z nich brzmi „Ostatnio poetów biorą w służbę anieli”. To po śmierci Wisławy Szymborskiej i gwoli przypomnieniu, że poeci są także śmiertelni, a ponadto zdarza się im chorować, a także poddawać zabiegom np. „laparoskopowej cholecystektomii”.

Popularnie zabieg o nazwie „laparoskopowa cholecystektomia” nazywany jest… „kosmetycznym”: „idziesz na kilka godzin, znieczulą cię, nic nie będziesz czuł, a potem jest już po wszystkim”.

5 lutego 2012 r.