ZIELONY PROMIEŃ

„Po cichutku i po kryjomu

grafomani wychodzą z domu,

by wiosenny cieniutki powiew

grafomańskiej powierzać mowie,

 by łamliwym klekotem opiewać

w ogniu pąków stojące drzewa”.

 

Zuzanna Ginczanka Wiosna

 

Profesor Artur Hutnikiewicz (1916-2005)[*] wielokrotnie podczas wykładów z literatury Dwudziestolecia Międzywojennego podkreślał, że dla niego poezja polska skończyła się na Skamandrytach. Takiego samego zdania jest mój znajomy W., znany historyk literatury, krytyk literacki i eseista w jednej osobie. Również i ja taki sam pogląd podzielam, co Profesor i W., chociaż i po Skamandrytach zdarzają się nadzwyczajne poetyckie epizody poetyckiego talentu, jak przykładowo poezje Marzanny Bogumiły Kielar.

W. opowiadał mi jak to zachwycony poezjami Kielar czytał je – rozłożywszy w wielkich płachtach na podłodze, po pierwszym wydruku… na kolanach. I ja kiedyś zaczytywałem się poezjami Kielar. A potem – jak to zwykle bywa w naszej szarej polskiej poetyckiej rzeczywistości – ci utalentowani poeci albo trafiają „w urzędy” albo – jak Kielar – „w profesory” i talent gdzieś przepada.

Niemal wszyscy jednak piszą poezje. Szukam, bezustannie szukam, jako czytelnik z długim – i jeszcze dłuższym – stażem przynajmniej cienia poezji we współczesnej produkcji literackiej.

Albowiem od pewnego czasu nie daje mi spokoju pewien… „temat”. (To bardzo modne ostatnio słowo). Wprawdzie i m.in. W. odwodził mnie od tego tematu abym „dał sobie spokój”, „nie tracił czasu na takie sprawy” itd., ale jako czytelnik literatury, w tym nade wszystko poezji, chciałbym jakoś zareagować.

Poniżej bowiem chciałbym przedstawić analizę – „bez pogłębionej refleksji” –pewnego wiersza. Jego autorką jest… jedna z tysięcy, a może i dziesiątków tysięcy… „poetek”. Nie znam tej osoby. Wiersz, który poniżej w całości przedstawiam, znalazłem na jednym z tysięcy, a może dziesiątków tysięcy, tzw. portali poetyckich.

A oto to dzieło:

„Wieczór pomalował niebo / fioletowo-różowymi akwarelami. / Poprzecinał szarość / barwnymi wstęgami / i zawiesił na horyzoncie / złotą kroplę słońca, wtapiającego się w chmury / aż po kres, do samego końca. // Grube konary drzew / czernią się wyraziście / na tle nieba odbijały, / a kruche, drobne gałązki / misterny wzór wyciskały, jak tajlandzki batik. // Kiedy słońce, po raz ostatni, czerwienią błysnęło / zapadła ciemność / i wszystko zniknęło”.

Podmiotem lirycznym autorka tu czyni „wieczór”, który „pomalował niebo”. Czy autorka jednak wie, że owe „fioletowo-różowe akwarele”, to nic innego jak tzw. Pas Wenus zwany także przeciwzmierzchem, czyli piękne, lecz na pozór niedostrzegalne zjawisko astronomiczne, występujące tuż po zachodzie Słońca? Otóż nie wie.

W tym miejscu chciałbym podzielić się pewną refleksją. Pisanie poezji polega nie tylko na: pisaniu, pisaniu, pisaniu, pisaniu…, lecz nade wszystko myśleniu. Przydałaby się także wiedza o owym pisaniu, a także przynajmniej trochę wiedzy na tematy właśnie astronomiczne, geograficzne, ornitologiczne (ileż to głupot wypisują poeci na temat „śpiewających ptaków”) i właśnie malarskie.

Powróćmy jednak do owego „wieczoru-malarza”, który, jakby mało mu było malowania, jeszcze „poprzecinał szarość”, a także… „zawiesił na horyzoncie złotą kroplę słońca”. Czy autorka owego dzieła coś wie o tzw. „złotej godzinie” i „niebieskiej godzinie”? Otóż także nic nie wie.

Dlaczego „wieczór” „zawiesił złotą kroplę słońca”? Słońce bowiem, jak wiadomo z podstawowej wiedzy astronomicznej, obywa się bez „wieszania” i to przez „wieczór”. Po co zatem autorka wypisuje takie – nie waham się użyć tego słowa… głupoty?

Mało jednak tego: owo słońce wtapia się przez chmury „aż po kres, do samego końca”. Jaki „kres”? Gdzie jest ów „sam koniec”?

W drugiej zwrotce, która jest jednym zdaniem, już podmiot liryczny i „wieczór-malarz”, gdzieś zanikają, a za to mamy aż cztery przymiotniki: „grube”, „kruche, drobne” i „misterny”. I czegóż to się nie dowiadujemy: że „grube konary drzew / czernią się wyraziście”, a następnie: „na tle nieba odbijały”. Kto zatem i co „odbijał”? Ach, to nie „wieczór”, lecz „kruche, drobne gałązki / misterny wzór wyciskały, jak tajlandzki batik”. Batik to azjatycka technika farbowania tkaniny przy pomocy wosku. Doprawdy, albo autorka nie wie, co pisze, albo nie starcza mi wyobraźni, aby zobaczyć to, co ma przedstawić ta zwrotka, która do poprzedniej ma się jak „ni przypiął, ni przyłatał”.

Idźmy jednak dalej. Oto autorka zapominając o podmiocie lirycznym, czyli „wieczorze-malarzu” kategorycznie oświadcza, że „Kiedy słońce, po raz ostatni, czerwienią błysnęło / zapadła ciemność / i wszystko zniknęło”.

Jakże to tak, a gdzie się podział… „wieczór”? Właśnie po zapadnięciu ciemności wieczór się zaczyna, pojawiają się gwiazdy, planety, no i, oczywiście, Droga Mleczna oraz Księżyc. A tu nagle „wszystko zniknęło”?! A przecież gdyby autorka coś niecoś wiedziała o astronomii, to mogłaby okrasić swój utwór… zielonym promieniem.

Co z lektury owego utworu wyniesie czytelnik? Skamandryta Antoni Słonimski w Liście otwartym opublikowanym w Jednej stronie medalu pisze: „Można pisać bez rymu. Sam to nieraz robię. Można łamać rytmikę. Nawet czasem można pisać bez sensu. Ale nie wszystko naraz. W takim wypadku najlepiej powstrzymać się od pisania”.

Któż jednak powstrzyma od pisania owe tysiące, dziesiątki tysięcy „poetek” i „poetów”?

Żeby nie kończyć tego zapisku w minorowym nastroju przytaczam tu jeden z wierszy (a chciałbym wszystkie) Zuzanny Ginczanki (1931-1944). Bo chociaż jest ona ostatnio bardzo „modna”, to ja ją odkryłem dla siebie. I napiszę do razu, że czegoś tak zachwycającego już dawno nie czytałem. Bo Ginczanka jest także Skamandrytką. A zatem jej arcypiękna Zawiłość:

„ – – bo ludzie są, jak gospody, w których się można roztrwonić; / za postój krótko przydrożny dać szczerość, co złotem dzwoni – // – – bo słowa są, niby lasy, w których się można zabłąkać; / a gdzież jest szlak do prostoty tak słodkiej, jak miodna łąka? // W tych zapomnianych zdarzeniach, / w przypadku, który już przebiegł, / w bezładzie spotkań i żegnań / zgubiłam – zgubiłam siebie. // A gdzież jest własne poznanie i radość krągła jak pierścień? / (Można się zgubić od razu, w ogromie zgubić się świerszczem, / można się zgubić po cząstce: rozwagę, czułość i spokój) / radości, krągła jak pierścień, pierścieniem palce mi okuj? // a w słowach, co są zakłamaniem / i w samej siebie zaparciu – – / we własnych prawd zaprzeczeniu / straciłam swoje oparcie // Pomylą echem wołanie, treść uzawilą koliście / szczerość przysypią okryją, jak kwiaty – jesienne liście; / oplączą prawdę, jak węże i z rozmów udźwigną beztreść / – o słowa silne a wrogie, kiedyż was zwalę i zetrę? // Być może ktoś niezawiły, ktoś zwykły i wiejsko bosy / ktoś w swej prostocie najszczerszy lipcowym wezwie mnie głosem, / nie każe gubić się w słowach, nie zechce myśli mych poznać, / po prosty powie: wiosna i poznam znak – że jest wiosna”.

28 lutego – 1 marca 2020 r.

 

[*] „Nigdy nie było takiego rozdźwięku pomiędzy sztuką, a społeczeństwem, jak właśnie dzisiaj. Malarstwo przypominające – jak to zjadliwie pisał kiedyś o nim Słonimski – „atlasy chorób skórnych”, przyprawiające o rozpacz i bezdenny smutek i każące myśleć z tęsknotą o 19–wiecznym, kolorowym, jasnym i radującym oko i duszę światłem impresjonistów. Muzyka ogłuszająca kakofonią swoich hałasów, w których niepodobna dosłuchać się jakiejkolwiek melodii i które wyzwalają jedynie niekontrolowane odruchy agresywne. Wiersze, z których myśl i uczucie ulotniły się bezpowrotnie i zastąpione zostały niezrozumiałym bełkotem. Powieści, z których wieje rozpaczliwa bezdenna nuda. Teatr, który eksponuje zapamiętale beznadziejną brzydotę i głupotę ludzkiego świata.  Rozmyte zostały zupełnie wszelkie kryteria oceny, co jest sztuką, a co na pewno nią nie jest, otwierając szerokie pole do nadużyć. W dziedzinę twórczości artystycznej wtargnęły tłumy bazgraczy i grafomanów, usiłując stosować swoisty terror wobec niepewnej swoich założeń krytyki i wobec zdezorientowanej publiczności. Tę pustkę i jałowość przesłania się często „hermetycznym” językiem, budując z zapałem między dziełem a jego potencjalnymi odbiorcami przegrody nie do pokonania, a ewentualny trud przedzierania się przez ów bełkot okazuje się nazbyt często nieopłacalny, bo albo ukrywa jakieś treści beznadziejnie banalne, albo język ów opiera się w ogóle jakimkolwiek próbom pojęciowej artykulacji.” – prof. dr hab. Artur Hutnikiewicz („Świat na zakręcie historii…” Z profesorem Arturem Hutnikiewiczem współtwórcą toruńskiej polonistyki rozmawia Mirosław Strzyżewski. „Przegląd Artystyczno-Literacki”, marzec 1995 r. nr 3, Toruń, s. 13–15).