Motto:
„Ludzie – wszyscy i zawsze – balansują na skraju przepaści,
nad przerażającą otchłanią, tam, gdzie świat się kończy,
bo końcem świata jest kres czucia, kres ich własnych zmysłów.
Że też nie zakręci im się w głowie od tej niepojętej ciemności!
A przecież ten, kto nie dozna owego zawrotu,
nie ma poczucia własnego j a”.
Dziennik (1905-1914)
10 listopada 1906,
Béla Balázs (1884-1949)
Zaiste, trwa tak bardzo wyczekiwany maj. Chociaż, kiedy we wtorek 8 maja, pojechaliśmy nad Zatokę Pucką wiał ostry jak sztylet wschodni wiatr. Nawet w zimie nie było tak ostrych wiatrów. Fala Zatoki, mimo Słońca była zmącona, krótka, jakby i ona nie mogła się nadziwić: skąd to przenikliwe zimno? Taki jednak bywa maj. Dobrze, że włożyłem… kalesony i ciepłe odzienie. Nie dziwiły mnie także zimowe czapy spacerujących.
A dzisiaj (tj. 10 bm.) miałem pojechać na molo do Sopotu. Obudził mnie jednak wcześnie rano deszcz, a dzień zaczął się i trwa: duszny mokry, mgielny, tak że do Sopotu nie pojadę. Zresztą niemal wszyscy zachwycają się molo w Sopocie, ale jakże piękne, chociaż małe, molo jest w Rzucewie. Drzewa pochylają się tam, niemal wstępują do wód Zatoki Puckiej. Ach, jakże piękne jest Rzucewo. Od razu mnie zauroczyło. Podobnie zresztą jak Puck.
Trochę się rozpisałem na temat pogody i nie są to bynajmniej – i w dalszym ciągu… „pogłębione refleksje”. Brak owych „pogłębionych refleksji” zarzucił mi kiedyś pewien filozof (chciałoby się napisać „pożal się Boże filozof”), z mojej macierzystej uczelni czyli Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Nigdy zresztą nie miałem ambicji i zamiaru, aby te zapiski były „pogłębionymi refleksjami”. Do poszukiwania i odkrywania owych „pogłębionych refleksji” zapraszam podczas lektury moich wierszy.
Jestem po lekturze najnowszego „Numeru diarystycznego” „Literatury na świecie” (nr 03-04/2024) poświęconego właśnie dziennikom i zapiskom.
„Odkryłem” dla siebie Bélę Balázsa (1884-1949). Gdzieś już kiedyś, jako kinofilowi, „obiło się o uszy” to nazwisko, bo przecież jest on uznanym teoretykiem filmu. Ba! jego imienia jest węgierska nagroda filmowa. Od razu zacząłem, oczywiście, szukać po bibliotekach jego pozycji Widzialny człowiek (A látható ember, 1924; wydanie polskie, 1958), ale nigdzie jej nie ma. Wprawdzie w Internecie jest dostępny jakiś Wybór pism wydany w 1987 r., ale ja za bardzo nie przepadam za używanymi książkami do kupienia. A poza tym w tamtych czasach książki wydawano byle jak, które – tylko sklejone i marnym papierze – nadają się tylko do jednorazowej lektury, a potem do wyrzucenia.
Prawdziwym kuriozum jednak wśród diarystów jest jednak dziennik niezwykle hołubionego Karola Hynka Máchy (1810-1836). Zarówno bowiem jeden jak i drugi diarysta są wprost niewyżyci seksualnie, ale to są młodzi mężczyźni i wcale nie kryją się ze swoimi erotycznymi upodobaniami potrzebami. Mácha np. 30 września 1835 r., pisze o swojej dziewczynie Lori, co następuje:
„Odsłoniłem ją z tyłu i patrzyłem na nią, ona raz po raz wychylała się, żeby zobaczyć, co robi Róża. Do diabła, ależ ona ma dupę! Dymałem ją z tyłu. Rozmawialiśmy o tym, wie tief ich hinein gekommen bin („jak głęboko wszedłem”). Zapytałem, czy będzie krzyczeć, na co ona, że to zależy, czy będzie ją bolało”.
Zaiste, to są… „pogłębione refleksje”, szczególnie ten zachwyt… „dupą Lori”, najbardziej znanego przedstawiciela czeskiego romantyzmu.
Co do zachwytów to mój podziw wzbudził niedawno obejrzany serial pt. Ripley składający się z ośmiu godzinnych odcinków, w reżyserii Stevena Zailliana, z czarno białymi zdjęciami Roberta Elswita.
Godne najwyższego podziwu są w tym serialu właśnie czarno białe zdjęcia. Osobiście lubię poza tym wolne tempo w filmie (skąd moje zachwyty również twórczością Stanleya Kubricka, ale o tym dalej), lecz to doprawdy majstersztyk, aby powieść Patricii Higsmith (1921-1995) rozdąć (dosłownie… „rozdąć”) aż do ośmiu filmowych godzin.
Mnie osobiście jednak jak najbardziej odpowiada taki sposób narracji. Przeczytałem raz jeszcze, tym razem bardzo uważnie, powieść Higsmith (Utalentowany pan Ripley [The talented Mr. Ripley] 1955), bardzo w ogóle lubię twórczość tej autorki, ale scenarzysta i reżyser w jednej osobie tj. Zaillian wspólnie z właśnie operatorem Elswitem wydobyli z tej powieści bardzo wiele zaledwie zasugerowanych, czy napomkniętych przez autorkę zachowań Ripleya. Dodali bardzo wiele „smaczków”, przez co filmowa opowieść nabrała pięknego, niemal mistycznego wymiaru.
W powieści Higsmith Ripley – przykładowo – jest bardzo „ruchliwy”, nieustannie bowiem podróżuje lub zmienia miejsca pobytu, nocuje nawet w samochodzie. W żadnej z trzech filmowych wersji owego podróżowania nie ma. Powieść Higsmith, chociaż znakomita, kończy się… „niczym” (jak bowiem wiadomo autorka potem podopisywała tzw. dalsze ciągi, czyli następne powieści z Ripleyem). Tymczasem wszyscy trzej reżyserzy tj. zarówno René Clément (wersja z 1960 r., 118 min), jak i Anthony Minghella (wersja z 1999 r., 139 min) oraz właśnie Zaillian, postanowili sobie… „pohasać” i podopisywali, raczej nakręcili, swoje zakończenia.
Film Clémenta to rasowy kryminał, więc kończy się bardzo mocno. Bardzo lubię twórczość tego reżysera i jego obraz (chociaż za Alainem Delonem nie przepadam). Z filmu Minghella prawdę mówiąc niewiele pamiętam (to znaczy, że nie zrobił ona na mnie żadnego wrażenia). Natomiast wersja Zailliana kończy się… „cieniutko”, niezwykle subtelnie i delikatnie, lecz nie mniej mocno niż film Clémenta. Znudzony widz ośmioma godzinami projekcji, może jednak to zakończenie przeoczyć. (Ja absolutnie się nie nudziłem, wręcz… „smakowałem” każdy kadr tego doskonałego, zrealizowanego w czerni i w bieli filmu).
A potem stała się rzecz niezwykła, bo na cały miesiąc „pochłonął” mnie serial pt. The Good Doctor z fenomenalnym aktorsko Freddiem Highmore jako dr „Shaun-bałwan” Murphy. Zupełnie dwa różne seriale: Ripley zachwyca zdjęciami, natomiast The Good Doctor rozgrywający się niemal w 100% we wnętrzach klinki i na salach operacyjnych – grą Highmore oraz inscenizacją. Czytałem wiele nieprzemyślanych opinii i recenzji na temat tego serialu. Różni złośliwcy i pseudo oraz niedouczeni filmolodzy czepiają się tego serialu na wszystkie możliwe sposoby. A ja – kinofil z długim, i jeszcze dłuższym stażem – powiadam Wam, że jest to – zaiste – świetny serial. Przez wiele tygodni oglądałem 6 sezonów (w sumie 116 odcinków), – 7 sezon w drodze – i nie pamiętam by któryś serial aż tak mnie zaintersował. Za dużo się w tym serialu (jak to w serialu), oczywiście, gada, ja bym do niego wpuścił trochę powietrza tzn. zdjęć plenerowych, ale jest to obraz, który na pewno pozostaje w pamięci. Wprawdzie realizatorzy w którymś odcinku „pojechali po bandzie” i byle jak zrealizowali trzęsienie ziemi oraz niepotrzebnie, i bezsensownie, uśmiercili dr Neila Melendesa, kreowanego przez Nicholasa Gonzalesa, ale moim zdaniem to nie „rzutuje” na całość tego znakomitego serialu.
Natomiast co do nadmiernej gadaniny w filmie, to z niecierpliwością czekałem projekcji debiutanckiego filmu Stanleya Kubricka (1928-1999) pt. Strach i pożądanie (Fear and Desire – 1953), 62 min. z m.in. prześliczną, również debiutującą, Virginią Leith jako The Girl.
Kubrick nie tylko ten film wyreżyserował, nie tylko jest autorem zdjęć, ale także go zainscenizował i był współproducentem. Kasy było mało, o czym można przeczytać we wspomnieniach Kubricka, więc on sam musiał zajmować się niemal wszystkim. Największym mankamentem tego obrazu jest fakt, że wszyscy w nim zamiast działać, bezustannie gadają. Zdjęcia są zupełnie przyzwoite, zresztą Kubrick był także utalentowanym fotografem, natomiast dużo jest niekonsekwencji scenariuszowych i zwykłej, niepotrzebnej gadaniny. Gdyby ten film był bardziej przemyślany i gdyby kasy starczyło na standardowe 100 minut projekcji, to być może powstałoby coś na kształt… Cienkiej, czerwonej linii (The Thin Red Line – 1998), 170 min., reż. Terrence Malick. Ciekawym, czy Kubrick przed śmiercią (w 1999 r.) zdążył film Malicka zobaczyć. No, cóż, oba filmy dzieli 45 lat. Cienka, czerwona linia to bez wątpienia arcydzieło. A arcydzieła Kubrick zaczął realizować niedługo, bo dziesięć lat, po powstaniu swojego debiutanckiego filmu.
Kubrick bardzo się Strachu i pożądania wstydził. Nie chciał, żeby ten film trafił na ekrany. Zniszczył ponoć nawet negatywny, ale film się w jakiejś kopii ostał i teraz można go oglądać w programie telewizyjnym, wyświetlającym stare obrazy.
Tu chciałbym napisać kilka słów osobistej refleksji. Debiutowałem w 1979 r. zbiorem opowiadań pt. Zabójstwo Ahuramazdy. Opowiadania, nagrodzone i wyróżnione na ogólnopolskich konkursach literackich oraz publikowane w ogólnopolskiej prasie literackiej, udały mi się – według m.in. recenzentów – ale nie wiem skąd się wziął ten tytuł… Zabójstwo Ahuramazdy. Dziwaczny tytuł, który jest… „ni w kijki, ni w drewka” do treści opowiadań. A potem były jeszcze jakieś wiersze, jakieś tomiki wierszy. Wprawdzie Regina Witkowska „pasowała mnie” na poetę już w 1978 r., ale ja poczułem się poetą dopiero od 1986 r., tj. od kiedy zaczęły powstawać takie wiersze jak m.in. Niepokojące dni, Przez chwilę, Przystanek w błękicie, Łaska widzenia, Oto obraz ściszony itd. Za debiut powinienem uważać bibliofilskie wydanie w Dusznikach Zdroju przez Papiernię-Muzeum w 1991 r. Wierszy wybranych. Czy zatem tomików wydanych przed Wierszami wybranymi powinienem – jak Kubrick Strachu i pożądania – „się wstydzić”?
Kto wie jak potoczyłyby się moje literackie losy, gdyby po dwóch prozatorskich książkach – właśnie wydanej w 1979 r. Zabójstwie Ahuramazdy oraz w 1980 r. Ukrytego spojrzenia – została wydana Godzina Endymiona? Powieść ta otrzymała pozytywne recenzje, podpisałem z Wydawnictwem Morskim umowę, dostałem zaliczkę, gdy… wybuchł stan wojenny. Nie było atmosfery by ta balladowa powieść dziejąca się nad Zalewem Wiślanym została opublikowana. Jej obszerne fragmenty były drukowane w prasie literackiej. Do dziś jednak pozostaje w maszynopisie.
Wydałem następnie kilkanaście tomów wierszy. Podczas epidemii koronawirusa z różnych przyczyn zająłem się prozą. Napisałem wtedy opowieść pt. Zdarzyło się w uzdrowisku oraz wiele opowiadań nagrodzonych i wyróżnionych na ogólnopolskich konkursach literackich.
Od 2015 r. z różnych przyczyn nie wydałem ani jednej książki w formie papierowej. To, co piszę, publikuję w Internecie, na mojej stronie www.grabovius.com
Przez cały jednak czas, i pisząc wiersze, i prozę, pozostaję… kinofilem, chociaż kin… już nie ma. Jest streaming, seriale i seanse w telewizji ze starym kinem.
(Ale, ale – można by powiedzieć, a… Gdyńskie Centrum Filmowe).
Tęsknię za czasami, gdy w Gdańsku na ul. Długiej były cztery kina. Bez kina Leningrad/Neptun ulica Długa, to już nie jest ta sam ulica. Bo na Długiej albo szło się do kina, albo wychodziło z kina. Zupełnie jakby ul. Długa została pozbawiona Duszy, została odarta ze Snów.
Za to na Zatoką Pucką oraz wszędzie tam, gdzie nocą niebo jest bezchmurne rozgrywają się – teraz, w maju Anno Domini 2024 – najwspanialsze spektakle świetlne jakie można sobie tylko wyobrazić: zorze polarne.
8-11 maja 2024 r.