TRZY TEMATY

Ostatnie godziny starego, 2013 r. spędziłem w minorowym nastroju najpierw czytając, a potem kartkując książkę pt. Stanley Kubrick. (O autorze wolałbym nie wspominać).

Czytelnicy tych zapisków znają moje zainteresowanie filmami Stanleya Kubricka. Staram się więc nabyć każdą książkę o tym twórcy napisaną w języku polskim. Tak samo było i tym razem. Zaskoczony, że wreszcie książki o Kubricku ukazują się po polsku zapłaciłem aż 44,90 zł. (Jest to równowartość, mniej więcej, niezłego półwytrawnego portugalskiego wina). Wprawdzie dłuższą chwilę się wahałem bo książka jest zaledwie zszyta i w miękkich okładkach, czyli jednorazowego użytku, a poza tym dziwiła mnie ogromna ilość przypisów powbijanych niekiedy nawet na trzy czwarte strony maczkiem oraz jakieś tabele, ale książkę kupiłem. Natychmiast także przystąpiłem do czytania i musiałem czym prędzej sięgać po ołówek. Tym razem zacząłem podkreślać dziwactwa i łamańce językowe oraz stylistyczne, zamiast zaznaczać co celniejsze myśli.

W takich chwilach przypominają mi się zawsze słowa Artura Hutnikiewicza o… „hermetyczności”[1] języka pisanego. Książki powinny tak być pisane – takim językiem, takim stylem – aby trafiały – odwołuję się do słów Profesora – zarówno do… uniwersyteckiego profesora, jak i do zwyczajnego robotnika. A cóż mamy w powyższej książce? Oto próbka stylu  jakim została napisana (s. 32–33):

„Przypadek Wagnera – mówiąc za Friedrichem Nietzschem, choć bez właściwej dla niego intencji negatywnej, jako że we własnym mniemaniu był on w gruncie rzeczy „usposobiony antyteatralnie” – wykraczał daleko poza teatr. Innymi słowy, wraz z pojawieniem się filmu ukazał całą swoją siłę i nowatorstwo, stał się niejako zaczynem sztuki, która starała się w sposób możliwie najbardziej ścisły łączyć integrujące doświadczenia zdobyte na terytoriach innych sztuk, aczkolwiek nie należy zapominać, że idea Gesamtkunstwerku w zamyśle samego kompozytora miała obejmować także to, co polityczne; jej epigońskie zawęźlenie do tego, co estetyczne, było konsekwencją swoistego ograniczenia horyzontów”.

Ufff! „Przypadek” „wykraczał”, „stał się niejako zaczynem sztuki”, a nade wszystko „epigońskie zawęźlenie do tego, co estetyczne, było konsekwencją swoistego ograniczenia horyzontów” – jest, drogi czytelniku tych zapisków, poza moją cierpliwością. I tak jest jeszcze bardziej niezrozumiale, jeszcze bardziej „zawęźlone” (raczej: zapętlone) i hermetyczne przez prawie 500 stron tekstu.

Znowu wyrzuciłem pieniądze na, niestety, głupio-mądrą książkę. A Kubricku, ani o jego filmach, nie dowiedziałem się niczego nowego. Po co i dla kogo pisane są takie książki?

Nie czytać zatem książek? Nie czytać takich książek? A czy oglądać telewizję? Oto 1 stycznia br. chciałem dowiedzieć się wieści ze świata, a tymczasem jako główną i jedyną sensację przedstawiano wciąż w kółko, i w kółko, i jeszcze raz w kółko, wypadek w Kamieniu Pomorskim. Na świecie i w Polsce dzieje się nieprawdopodobna ilość zdarzeń. Tymczasem dla telewizji, zwłaszcza dla TVN24, najważniejsze są tylko: tragedie, wszelkie możliwe wypadki i katastrofy, pożary, powodzie itd. No i jeszcze powtarzanie w kółko tego samego. Pamiętam, gdy kiedyś samolot lądował awaryjnie „na brzuchu”, to TVN24 pokazała ten fakt aż co najmniej 55 (!) razy. Po 55 razie wyłączyłem telewizor.

A moje zdanie na temat wypadku w Kamieniu Pomorskim w Nowym Rok? Pijany kierowca powinien stracić i samochód, i dożywotnio (podkreślam: dożywotnio!) prawo jazdy. Natomiast jeśli spowoduje „po kielichu” lub „pod wpływem środków odurzających” „wypadek ze skutkiem śmiertelnym” kara może być tylko jedna: kara śmierci. I niech wykonanie tej kary pokazuje w kółko, choćby i 55 razy, TVN24. Być może zmieniłoby się wtedy i „społeczne przyzwolenie” i „łagodne prawo” dla tych co „jeżdżą po pijaku”. Tymczasem szybciutko przygotowywane są jakieś prawne „pakiety”. Co to da?

Jeśli już jestem „przy temacie społecznym”, to w Polsce jest nie tylko przyzwolenie na „jazdę po kielichu”. Oto wczoraj jechałem tramwajem do Wrzeszcza. W pewnej chwili wsiadło jakichś dwóch jegomości. Śmierdzieli czymś straszliwie i kwaśno sfermentowanym, a nade wszystko cuchnęli papierochami.

(Czy palacze zdają sobie sprawę, że śmierdzą co najmniej na dwa metry? Jeśli w tramwaju jedzie sto osób, to przynajmniej jedna trzecia to palacze. A jak tramwaj jest zapchany na – jak to się określa – „full”?)

Uważam, że w tramwajach, w środkach lokomocji miejskiej, wszędzie, gdzie przebywa lub podróżuje wiele osób powinny być zainstalowane… „czujniki smrodu”. W chwili, gdy tacy dwaj jegomoście chcieliby „przekroczyć” drzwi tramwaju odezwałby się „czujnik smrodu”, czyli jakiś „sygnał dźwiękowy” i cuchnący „dżentelmeni” postaliby ze swoim smrodem na dworze. A tak zasmradzali cały tramwaj co najmniej przez pół godziny jazdy do Wrzeszcza i nikt nawet nie pisnął ani jednym słowem.

 A to dopiero trzeci dzień, nowego, 2014 r.

3 stycznia 2014 r.

 

[1] „Tę pustkę i jałowość przesłania się często „hermetycznym” językiem, budując z zapałem między dziełem a jego potencjalnymi odbiorcami przegrody nie do pokonania, a ewentualny trud przedzierania się przez ów bełkot okazuje się nazbyt często nieopłacalny, bo albo ukrywa jakieś treści beznadziejnie banalne, albo język ów opiera się w ogóle jakimkolwiek próbom pojęciowej artykulacji”. Świat na zakręcie historii. Z profesorem Arturem Hutnikiewiczem, współtwórcą toruńskiej polonistyki, rozmawia Mirosław Strzyżewski. „Przegląd Artystyczno-Literacki”, marzec 1995, nr 3, Toruń, s. 13–15.