Motto:
„Spróbujmy pobyć razem nie po to,
żeby coś zyskać, lecz po nic”.
Ewa Wilk „Telefon do przyjaciela”.
Trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia, święto Jana Apostoła i Ewangelisty (ok. 10 – ok. 98). W pogodzie od Wigilii nic się nie zmienia: jest biało, lekko mroźnie, słonecznie, śnieżnie i właśnie tak jak powinno być w Boże Narodzenie.
Ludziska siedzą po mieszkaniach, bo na dworze pustki. Czasami ktoś przemknie skulony, wystraszony „siarczystym” mrozem. (Z tym „siarczystym” mrozem to telewizja jak zawsze bardzo, ależ to bardzo przesadza. Nawet bowiem minus dwadzieścia stopni Celsjusza, to przecież norma jak na tę porę roku, a nie jakaś anomalia).
W święta trochę poczytałem, obejrzałem kilka filmów. (Polecam hiszpańskie Contratiempo z 2016 r., 106 min. reż. Oriol Paulo). Chciałbym jednak wrócić na chwilę do artykułu Ewy Wilk pt. „Telefon do przyjaciela” („Polityka” nr 52, 21.12–28.12.2021) na temat różnych aspektów przyjaźni. Szczególnie przypadł mi do gustu następujący fragment:
„W pamiętnym wydaniu dla POLITYKI z 2004 r. Leszek Kołakowski, niezrównany filozof współczesny, na pytanie Jacka Żakowskiego o dobro najważniejsze w życiu odpowiedział: »Na pierwszym miejscu jest przyjaźń. Bo w każdym ludzkim życiu jest tyle nieszczęścia, bólu, cierpienia, załamań, niepowodzeń, że bardzo trudno zmagać się z nimi samemu. Nikt nie może uniknąć w życiu niepowodzeń. Zawiedzionych ambicji, aspiracji, marzeń, cierpień zawinionych lub niezawinionych. (…) I musimy je znosić. A to nam przychodzi łatwiej, kiedy mamy przyjaciół«”.
Piękne słowa. Bo są to tylko słowa, czy też pobożne życzenia niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Wszelkie bowiem niepowodzenia itd. trzeba znosić samemu. Przyjaciele, jeśli tacy w ogóle są, nic nigdy nie pomogą. Wręcz przeciwnie: „Jeżeli nie zadbasz o własne interesy, to ludzie pomogą ci tylko przy spuszczaniu trumny do grobu” – pamiętacie to moje motto z „Takich sobie zapisków,1”? Albowiem taka właśnie jest rzeczywistość.
A teraz chciałbym opowiedzieć o dwóch przyjaźniach, czy też znajomościach. Najpierw będzie o Jakubie, a potem o Julianie.
Jakuba znałem chyba ze trzydzieści lat. Piszę znałem, bo któregoś dnia postanowiłem tę przyjaźń, czy też znajomość definitywnie – jak to się mówi – zakończyć.
To było gdzieś tak w 2015 r., zaraz po wydaniu tomika wierszy pt. W czerni. I w bieli. Sporo wysiłku kosztowało mnie wydanie tej książki, bo praktycznie wszystko ja sam przygotowałem, a potem wydawnictwo gotowy materiał wydrukowało. („O, kto ci tak pięknie znowu książkę wydał?” – słyszałem co i raz. Tymczasem prawda jest taka jak wyżej).
Akurat odwiedził mnie Jakub. Postanowiłem mu tę książkę sprezentować, napisałem nawet dedykację. Tymczasem Jakub delikatnie odsunął od siebie tomik i rzekł – „Mnie to nie interesuje”. Zrobiło mi się przykro. Mógł przecież tę książkę wziąć, a potem po drodze wyrzucić do śmietnika. Później przecież mógłby powiedzieć, że gdzieś zgubił.
W jakiś czas potem Jakub wrócił z jakiegoś kolejnego zagranicznego wojażu. Kiedy mnie odwiedził, pochwalił się, że kupił sobie dziesięciocalowy czytnik.
– Tobie też by się takie coś przydało – powiedział i zaczął demonstrować jego możliwości. – O, można nawet tekst powiększać, podświetlać… przydałoby się przy twoim wzroku – dodał bawiąc się czytnikiem.
– To może byś mi go odsprzedał? – zapytałem.
– O nie, nie, nie, nie – odparł Jakub (to owe „nie, nie, nie, nie” jest dla niego charakterystyczne). – Możesz zamówić sobie w Internecie.
– To może byś mi pomógł. Jesteś przecież bardziej obyty z tymi zagranicznymi sklepami.
– Nie, nie, nie, nie – odparł Jakub. – Nic nie będę zamawiał. Potem być może trzeba będzie składać reklamację, a ja nie chcę w to wchodzić.
No cóż i tym razem zrobiło mi się przykro. W tym także, mniej więcej, czasie zacząłem coraz bardziej mieć kłopoty ze słuchem. UCK, profesorowie otolaryngolodzy, doktorzy, specjaliści, wydatki za wizytę nawet dwieście złotych za kilka minut rozmowy. W końcu dowiedziałem się o Światowym Centrum Słuchu w Kajetanach pod Warszawą, gdzie po kilku operacjach uratowano, czy też przywrócono słuch znanemu piosenkarzowi Maciejowi Miecznikowskiemu.
Ktoś z rodziny Jakuba także do tych Kajetan jeździł. Zapytałem go czy mógłby się czegoś więcej dowiedzieć i czy by ze mną tam nie pojechał. Zaproponowałem, że zapłacę na pendolino w obie strony, za hotel oraz wyżywienie.
– Nie, nie, nie, nie – usłyszałem. – Jedź sobie sam.
Minęło znowu kilka miesięcy, gdy Jakub zadzwonił do mnie z zapytaniem, czy wiem jak znaleźć pewną książkę, której poszukuje.
Dla mnie to żaden problem. Ciągle przecież poszukuję książek do czytania. Po niedługich peregrynacjach w Internecie znalazłem tę książkę. Podałem mu także adres, gdzie mógłby ją kupić.
Kupił, podziękował. Wybraliśmy się nawet na spacer po Chełmie. Wbrew pozorom, że na Chełmie nie ma drzew, na północnym krańcu tej dzielnicy można nawet zagubić się w gąszczach drzew i krzaków. Po jakimś czasie nieco zdrożeni przysiedliśmy na jakiejś ławce. Tuż pod nami, niemal rzut beretem, słychać było odgłosy kolejki SKM i śródmieścia.
– No i jak ta książka, której tak poszukiwałeś? – zagaiłem rozmowę.
– A, nawet ciekawa – odparł.
– A czy wiesz, że i ja napisałem już przeszło dwadzieścia książek?
– No i co z tego – odpowiedział. – Co to może mnie obchodzić.
Od razu w tym miejscu przypomniałem sobie podobną rozmowę w Mistrzu i Małgorzacie.
– Chyba wypada jednak, jeśli znamy się już tyle lat, abyś znał moje książki. Byłoby o czym pogadać. Mógłbyś przecież pokrytykować, coś jako czytelnik doradzić…
– Co to znaczy… wypaaada? – podkreślił. – Dlaczego… wypaaada?
– No po prostu wypada.
Jakub chwilę milczał, po czym rzekł:
– Co ty sobie myślisz, że jak napisałeś te kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt książek, że jak jesteś poetą, to od razu jesteś ode mnie lepszy. No powiedz: czym się twoje gówno różni od mojego? No czym?
Przyznam, że mnie taka odpowiedź zamurowała. Jeszcze chwilę posiedzieliśmy, po czym ja wstałem i wróciłem do domu. Zrozumiałem, że nasza kilkudziesięcioletnia przyjaźń, czy też znajomość definitywnie się skończyła.
Potem Jakub jeszcze dzwonił do mnie, przysyłał e-maile, SMS-y, ale nie odpowiedziałem. I nie odpowiem.
To kilka zaledwie przykładów, a mógłbym ich przytoczyć znacznie więcej.
Być może bywają przyjaźnie: w książkach, w filmach. Tak naprawdę pozostajesz ze swoimi problemami sam. A przyjaciół „na dobrą pogodę” nie potrzebuję.
A w następnym zapisku o znajomości z Julianem i jak mnie obsobaczył (no, może to trochę za mocne słowo) w Wigilię.
27 grudnia 2021 r.
Ps. Zapisek ten postanowiłem okrasić portretem św. Jana Apostoła i Ewangelisty, Fransa Halsa Starszego (1582-1666).