ROZRYWKA

 

Dostrzegłem, że w Internecie film Bogowie został umieszczony w dziale… rozrywka, tak samo, zresztą, jak i wszystkie inne filmy, które znajdują się na ekranach kinowych.

Literatura także jest „rozrywką”. A zatem m.in. Stanley Kubrick, Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi itd. to wyłącznie rozrywkowi faceci. Czesław Miłosz również rozrywał się całe życie. A także i piszący te słowa, jako autor kilkunastu książek i m.in. kinofil, nic innego przez całe życie nie robi tylko „się rozrywa”. Aż dziw, że mnie jeszcze przez te kilkadziesiąt lat nie rozerwało…

Lubię przedpołudniami zaglądać do kina. Niestety, zaglądam coraz rzadziej, ponieważ sztuka filmowa poszła już prawie wyłącznie w rozrywkę, w efekty specjalne a nade wszystko ogłuszanie oraz ogłupianie widza. Czasami jednak udaje mi się coś wypatrzeć w oceanie rozrywki i beznadziejności.

Oto… Zaginiona dziewczyna (Gone Girl – 2014), 149 min., reż. David Fincher z Benem Affleck’iem w roli Nicka Dunne oraz Rosamund Pike w roli Amy Dunne. Moja ocenia tego filmu jest bardzo krótka: bzdura. Szkoda czasu i pieniędzy na kolejne „dzieło” Davida Fincher’a. Umęczyły mnie niedawno tego reżysera zarówno Ciekawy przypadek Benjamina Buttona (2008), jak i nade wszystko The Social Network (2010). Jednakowoż krytyka, i niektórzy widzowie, „pieją z zachwytu” oglądając filmy Davida Finchera. Ja nie idę do kina po to aby się umęczyć albo nudzić.

A oto, „w dwóch słowach”, fabuła Zaginionej dziewczyny. Nick i Amy Dunne mieszkają sobie luksusowo w olbrzymim domu, w małym mieście. Ona jest znakomicie wykształconą zdaje się pisarką dla dzieci. On także chciał być pisarzem, coś tam wydał, ale, ostatecznie, prowadzi wraz ze swoją siostrą bar. Amy i Nick są świetnie sytuowani, mają na koncie około miliona dolarów. No i, oczywiście, w takiej sytuacji trzeba zrobić coś z niczego. Młodzi ludzie z nudów kłócą się, Amy, nie wiedzieć czemu i po co, znika usiłując „wrobić” Nicka w jej… morderstwo itd.

Być może Hitchcock zrobiłby z tego majstersztyk, ale Fincher wikła fabułę, dodaje pobocze wątki jak np. ten z kochanką Nicka, pokazuje, że dramat głównego bohatera staje się przedmiotem środków masowego przekazu itd. Czemu to wszystko ma służyć, bo ani to rozrywka, ani, tym bardziej, sztuka filmowa? Dla mnie ten film jest kompletną bzdurą, ale dla innych odbiorców… „wizjonerskim thrillerem”, „wyśmienitym dreszczowcem” itd.

Znacznie lepszym filmem natomiast jest, moim zdaniem, australijski kryminał pt. Tajemnica czekoladek (Dripping in Choccolate – 2012), 95 min., reż. Mark Joffe ze świetnym, jak zawsze, Davidem Wenham’em w roli Benetta O’Mara oraz Louise Lombard w roli Juliany Lovece. Film ten warto obejrzeć dla samego Wenham’a oraz pięknej Lombard. Bardzo dobrze ten film się ogląda, ale zakończenie jest – jak niemal we wszystkich współczesnych filmowych kryminałach – „do dupy”. (Niech mi szanowni czytelnicy tych zapisków wybaczą ten kolokwializm, ale doprawy, żadne inne określenie nie pasuje mi do tego jak nazwać brak wyobraźni scenarzystów). Co z tego, że aktorzy są wspaniali (od Louise Lombard nie można oderwać oczu), co z tego, że wątek kryminalny jest intrygujący, lecz rozwiązanie „kto zabił” okazuje się „do d…”. Nie chciałbym jednak wyjawiać, „kto zabił”, bo być może ktoś z szanownych czytelników tych zapisków zechce obejrzeć ten film. Jest bowiem, moim zdaniem, o wiele lepszy niż zawikłano-powikłane bzdury w Zaginionej dziewczynie.

Jeśli już piszę co mi się w ostatnich dniach podobało, a co nie, to chciałbym jeszcze parę zdań napisać o filmie Bogowie. To naprawdę dobry obraz, ale ileż ja się na jego temat nie naczytałem bzdur. Niektórzy jakoś nie mogę przeboleć, że film ten się reżyserowi udał, bo nicują go na wszelkie możliwe sposoby wytykając reżyserowi jakieś „błędy”, których, moim zdaniem w tym filmie nie ma.

Za to zupełnie mi „nie podeszła”, książka pt. Religa. Jej autorzy zapewne bardzo śpieszyli się aby premiera książki w księgarniach odbyła się z premierą filmu w kinach. I ten laptopowy pośpiech widać w jej stylu. Autorzy gonią i gonią nie zważając ani na styl, ani na treść. Zaczynają jedne wątki, porzucają je, zaczynają nowe itd. Chcieli dobrze, ale, niestety, zupełnie im nie wyszło. Książka wprost roi się od „Ale…” na początku zdań. W miarę lektury przestawałem je podkreślać, bo było ich za dużo. Nie wiem skąd się wzięła ta potworna maniera, aby zaczynać zdania od „Ale…”. Zauważyłem, że już nawet w tytułach artykułów prasowych pojawia się to „Ale…” na początku zdań. No a co myśleć o takich zdaniach jak np. (s. 213) „W planach jest też koncert Phila Colinsa na stadionie Górnika, z którego dochód zostanie przeznaczony na dokończenie szpitala”?

Moim zdaniem prof. Zbigniew Religa miał znacznie ciekawszy żywot niż ten przedstawiony w „biografii” Religa. Jest to jedna z tych książek… „kup, przeczytaj i wyrzuć”. No bo co z taką „biografią” zrobić?

Lubię zwłaszcza przedpołudniami, gdy jest najmniej ludzi, zaglądać do kina, a także do księgarń. Dobrych jednak filmów i książek jest coraz mniej, mimo, że kina są otwarte od rana do później nocy a księgarnie zawalone książkami.

17 października 2014 r.