POCHWAŁA SERIALI

Już, już prawie wszystkim wydawało się, że wiosny tylko patrzeć a tu na dobre wróciła zima. I jak można dowiedzieć się z prognoz długoterminowych potrwa jeszcze co najmniej ze dwa, trzy tygodnie, a więc gdzieś tak do połowy kwietnia. Wielkanoc więc zapowiada się z bałwanami.

Śnieżnobiały kolor zimy za miastem jest przepiękny. Wystarczy jednak pojechać do miasta by zima stała się brudnoszara, chlapowata, z pędzącymi gdzieś ludźmi. Gdzie, i po co, oni tak pędzą? Co chcą dogonić? Kierowcy, nie zważając na przechodniów, rozbryzgują błoto, w jakie przemienił się w mieście śnieg. I pędzą. I pędzą.

Najchętniej, gdy jeszcze zimowo, nie wychodziłbym z domu. Czytam zatem, trochę piszę (ostatnio sypnęło u mnie wierszami) i czekam na… seriale filmowe. Nie, nie. Nie czekam na polskie seriale filmowe, w których zawsze jest następująca sytuacja: zbliżenie i ona gada, potem on gada, następnie on gada i znowu ona gada… I tak bez końca, i bez akcji. I, najczęściej, bez sensu. Gadanie dla samego gadania. Czekam bowiem na poniedziałkowy serial Downton Abbey (2010) reż. Brian Percival oraz czwartkowy Mad Men (2007), którego twórcą jest Matthew Weiner.

Downton Abbey urzekł mnie już od pierwszych scen, od pierwszych sekwencji: znakomitym aktorstwem, świetnymi zdjęciami, nie wspominając o kostiumach i dekoracjach. Na pozór niewiele w tym serialu się dzieje, ale jakiż ma on wspaniały klimat, ileż przedstawia sytuacji. Zupełnie inny jest Mad Men. Z początku nie mogłem przywyknąć do dwóch rzeczy: do przedziwnego filmowania jedną kamerą oraz do tej zdumiewającej ilości wypalanych przez postaci papierosów.

Filmy z lat 60 XX wieku wydają mi się, z dzisiejszej perspektywy kinofila, jakieś powolne, aż chciałoby się je przyśpieszyć. To właśnie w takiej „poetyce” jest filmowany Mad Men. Wolę jednak taką „poetykę” niż rozmigotane współczesne produkcje z ujęciami trwającymi nie więcej niż trzy, pięć sekund (patrz: Skyfall). A poza tym jakiż straszliwy panował zaduch i smród od tych papierosów. (Osoby palące chyba nie zdają sobie sprawy, że cuchną na dwa, trzy metry. Wystarczy, że na np. koncercie albo w kinie co któryś widz jest palaczem. Na pięćsetosobowej widowni jakieś dwie trzecie to palacze. Co wtedy czuć? Wiadomo!). Nie ciągnijmy jednak tego wątku, ponieważ…

Najtrudniej chyba jest napisać wiersz, powieść, nakręcić film właśnie o uczuciach. Zupełnie niedawno widziałem następujący, ponoć znakomity, film: on wychodzi z więzienia, idzie do baru, patrzy na barmankę i od razu znajdują się w jakimś ciemnym kącie, gdzie następuje drastyczna, wulgarna „scena miłosna”. Podobne „sceny miłosne” powtarzają się aż do znudzenia niemal w każdym współczesnym filmie.

Na-moich-ustach_2009

Dlatego tak bardzo podobał mi się niedawno film Jacques’a Audiard’a Na moich ustach (Sur mes lèvres – 2009). Dlatego również podobał mi się ostatnio film Peter’a Jackson’a Niebiańskie istoty (Heavenly Creatures – 1994).Niebiańskie-istoty_1994

Niebiańskie istoty (1994), reż. Peter Jackson

Zarówno Downton Abbey jak i Mad Men to, w moim przekonaniu, są filmy o uczuciach. Pokazać całą złożoność, „migotliwość”, zmienność uczuć: nie tylko miłości ale także i nienawiści to dopiero jest sztuka.

Niedawno można było obejrzeć na TVP Kultura film, także, wydawałoby się o uczuciach, pt. Tetro (2009) reż. Francis Ford Coppola. Chyba Coppola za bardzo zapatrzył się, formalnie, w Felliniego, Saurę i w ogóle europejskich reżyserów. Tetro to, w moim przekonaniu, jakaś przedziwna hybryda. Doprawdy jest sztuką nakręcić film o niczym, ale za to znakomity formalnie. Widocznie i Coppola hołduje w tym filmie zasadzie: „nie ważne: co, ważne: jak”. Aż chciałoby się w tym filmie zobaczyć kawałek Argentyny, doznać atmosfery Buenos Aires (to tak w nawiązaniu do Papieża Franciszka), zajrzeć do dzielnicy artystów. Tymczasem Coppola w czarno-białym filmie pokazuje jakieś kolorowe wstawki, niby sny. Po co? Zapatrzył się w m.in. Osiem i pół Felliniego. Ten film to jednak niepodrabialne arcydzieło. A po Tetro pozostaje co najwyżej wzruszenie ramion: ktoś inny, i kiedyś indziej, opowiedział, i pokazał te same problemy znacznie lepiej.

Jeśli nie ma treści, lub jest jej niewiele, to film przypomina piękną, błyszczącą wydmuszkę, o której szybko się zapomina. Wydmuszką także, w pełnym tego słowa znaczeniu, jest najnowszy film o Jamesie Bondzie pt. Skyfall (2012) 143 min., reż. Sam Mendes. Jest to film kompletnie o niczym, ale jakże znakomicie „opakowany”.

Skyfall to jeden z najznakomitszych filmów o przygodach najsłynniejszego agenta wszech czasów” – tak reklamowane jest to dzieło. Widza nastawionego wyłącznie na „rozrywkę” film ten zajmie dokładnie tyle, ile trwa. Cóż pozostanie w pamięci po bezustannych gonitwach, „strzelankach” i „przygodach”, które można było obejrzeć (podobne, albo i takie same) po wielokroć w dziesiątkach innych filmów? Może warto zapamiętać tylko rzeczywiście świetną piosenkę Adeli śpiewaną podczas czołówki.

Z tym większym oczekiwaniem wyglądam kolejnych odcinków Downton Abbey oraz Mad Mena. Natomiast serial o Annie German w pierwszym odcinku zapowiadał się całkiem dobrze. Ach, był jeszcze trzyodcinkowy serial Agnieszki Holland. No tak, był.

20 marca 2013 r.