PIGWOWIEC

Zimni Ogrodnicy: Pankracy (12 maja), Serwacy (13 maja), Bonifacy (14 maja) sprawują się w tym roku wzorowo, ponieważ jest zimno i, nade wszystko, deszczowo.Wczoraj (13 maja), kiedy wychodziłem na codzienny spacer (przy okazji czyniąc zakupy: taki to mój „spacer”), ubrałem się tak, jak nie ubierałem się w zimie. Bo nie dosyć, że było wilgotno, to na domiar złego z północy dął przeraźliwie ostry wiatr. Maska zatem, która ma chronić przez koronawirusem, doskonale broni przed zimnym powietrzem. A ludziska ubierają się bez kozery całkiem zimowo: ach te puchowe kurtki, ach te czapy zupełnie jakby za chwilę mieli wyjechać na narty w austriackie Alpy, ach te ciężkie (obowiązkowo czarne) buty.

A przedtem, we wtorek (12 maja), wybrałem się do Gdańska. Smutny i pustawy zastałem Gdańsk, który zawsze o tej porze wypełniony był po brzegi przewalającymi się (dosłownie: przelewającymi się) od Bramy Zielonej do Bramy Złotej wycieczkami szkolnymi.

Zawsze mnie zdumiewało: dlaczego ludziska chodzą (i bez przerwy chodząc jedzą) w te i we wte tylko ulicą Długą i Długim Targiem oraz, obowiązkowo, ulicą Mariacką. Przecież nic autentycznego ani oryginalnego, oprócz zrekonstruowanych murów po II Wojnie Światowej, na tych ulicach nie ma. A w Gdańsku jest tyle naprawdę pięknych miejsc: ot chociażby Sobieszewo albo Park Oruński. Nic jednak z tego, ludziska lubią chodzić w kółko, w kupie i w te i we wte.

Ktoś kiedyś powiedział, że miasto jest tym piękniejsze, im więcej w nim parków i w ogóle tzw. „terenów zielonych” oraz… fontann. Teraz jednak istnieje tendencja, aby jak najszczelniej zabudowywać każdy skrawek wolnej przestrzeni. Powstają zatem mieszkania oraz apartamenty z widokiem na oddaloną o kilkanaście metrów ścianę.  A zamiast widoku na otwartą przestrzeń albo na drzewa trzeba „podziwiać” puszczających dyma i niekiedy nawet z fasonem, na luzie popluwających sobie z balkonu.

Dlatego też, jeśli zaczyna się film, a widzę od razu duże miasto, to z miejsca odejmuję jeden punkt od jego oceny. Jeśli również kręcony jest z  ręki, także odejmuję jeden punkt itd.

W ten sposób zaprzestałem po kilku minutach oglądać najnowszy serial The Eddy (2020) reż. Damnien’a Chazelle (1985). Reżyser ten zaczął swoją karierę bardzo dobrym, moim zdaniem obrazem Whiplash (2014). A potem z filmu na film było coraz gorzej. Bo potem było słabiutkie La La Land (2016) nie wiadomo za co obsypane wieloma nagrodami oraz kompletnie nieudany Pierwszy człowiek (2018). Jak można było tak – nie waham się użyć tego słowa – spieprzyć film o pierwszym astronaucie? Czy wyobrażacie sobie 2001: Odyseję Kosmiczną kręconą z ręki?

A skoro już jesteśmy przy sztuce kinematograficznej to nie podobały mi się także ostatnio oglądane dwa dokumentalne filmy: Historia Natalie Wood: Pociecha w tym, co było (Natalie Wood: What Remains Behind – 2019), 96 min., reż. Laurent Bouzeran. Przecież Natalie Wood (1938-1981) to była jedna z najpiękniejszych i najbardziej utalentowanych aktorek. Zamiast pokazać fragmenty filmów i w tym dziele nade wszystko się gada. Samej Natalie Wood jest niewiele. (A tak nawiasem aktorka ta mierzyła zaledwie… 157 cm wzrostu. Na filmach wydaje się znacznie wyższa).

Nie podobał mi się również dokumentalny film o Bobie Fosse (1927-1987) reżyserze arcydzieła Kabaret (Cabaret – 1972). W serialu Fosse/Verdon (2019) Thomasa Kaila reżysera Kabaretu kreuje bardzo lubiany przez mnie Sam Rockwell. (Bob Fosse palił codzienne nawet sześć paczek papierosów. Rzeczywiście, w tym filmie sztucznie wyłysiały Rockwell odpala papierosa od papierosa albo bez przerwy trzyma „kiepa w gębie”. A swoją drogą Krzysztof Kieślowski też bezustannie palił. I na co mu wyszło?).

Co ludzie widzą (raczej czują) w smrodliwych papierosiskach i w kaaawie?

Zostawmy jednak sztukę wytwarzaną przez człowieka (wytwarzaną coraz częściej nie wiadomo dla kogo) i zwrócimy uwagę na najwspanialsze dzieła, które są wytworem („wytworem”? nie, to niedobre słowo), a może rezultatem działań Natury (a może Boga?).

Od kilku dni bowiem podziwiam oszałamiająco rozkwitnięty tuż pod moim oknem krzew pigwowca. Chyba jednak pigwowiec nie pachnie, a jeżeli już, to zapewne tak dyskretnie jak magnolia. Za to obdarza ten tu świat jakimiż kwiatami, w jakiej obfitości i w jakiej cudownej barwie.

Forsycje przeminęły, czas kwitnienia głogów także już minął, a więc pigwowiec, a więc nareszcie wiosna. Zastanawiam się: skąd się bierze takie Piękno, jak rozkwitnięte kwiaty, jak ten mój podokienny pigwowiec? Czy także ów pigwowiec zakwitł sam z siebie? Przecież nikt mu nie kazał. Przecież chyba nie podlega – jak my teraz, w czasie epidemii – jakimś… „rygorom”. (Zresztą, kto owych narzucanych wciąż rygorów przestrzega?).

Zapewne mimo wszechogarniającego chaosu i absurdów wytwarzanych i wciąż stwarzanych przez ludzi, istnieje jednak jakiś inny, ponadludzki „rygor”, jakiś porządek i Ład, na który my ludzie nie mamy, na całe szczęście (czy też na nasze szczęście) żadnego wpływu.

Wszystkich, absolutnie wszystkich, czeka śmierć. Zapewne więc dlatego tyle w ludzkich poczynaniach zła, nienawiści i dążenia za wszelką cenę do pieniędzy i do władzy. A ludzie działają – jak zwierzęta – instynktownie. Pan Bóg obdarzył człowieka rozumem, inteligencją. Człowiek zdolny jest do najwspanialszych działań, do najwspanialszych osiągnięć inżynieryjnych, dlaczego zatem w jego poczynaniach jest tyle zła i nienawiści?

Nie chce mi się wychodzić z domu. Muszę jednak wyjść na codzienny spacer połączony z zakupem świeżego chleba itd. Przystaję na chwilę przed oszałamiająco rozkwitniętym krzewem pigwowca.

Jakiś czas temu podczas wywiadu z Krzysztofem Zanussim dziennikarka stwierdziła: „Panie Krzysztofie, nie lubi pan ludzi”. Na co Kieślowski odparł: „Lubię ludzi, ale ich się boję”. Bardzo mi się ta odpowiedź podobała. Jakże się nie bać ludzi, kiedy słowem mogą zabić jak nożem, a poza tym trzeba na dwór wychodzić z jakąś lagą albo pałą by nie być rozjechanym przez rowerzystów, którym wszystko wolno.

Dzisiaj (16 maja) od rana wieje silny zachodni wiatr więc pigwowiec rzeczywiście… tańczy w tym wietrze. (Jest taka polska poetka, która określenia „tańczy” bezustannie nadużywa). Pigwowiec jednak rzeczywiście tańczy: kołysze się, pochyla, to znowu zatacza jakieś kręgi, by za chwilę wirować, poskłaniać się, przysiadać… Z wielką przyjemnością na te jego tańce patrzę.

Ze znajomościami, kolegowaniem się („kumplowaniem się”), przyjaźniami bywa różnie. A taki przyokienny pigwowiec jest ze mną dzień w dzień, noc w noc. Witam go na dzień dobry i mówię dobranoc, gdy idę spać.   

A rano zamiast papierocha, zamiast kaaawy, wolę widok pięknie rozkwitniętego pigwowca.

13-16 maja 2020 r.