Na dworze chyba najbrzydsza z możliwych pogoda: wilgotno, ziąb, w dodatku straszliwie cuchnący niektórzy ludzie w tramwajach. Gdzie nagle podziała się przepiękna zima ze śnieżnobiałym śniegiem?
(Jeden z moich kwiatów na parapecie zaczął dziwnie się przechylać. Postanowiłem zatem kupić jakąś wstążkę aby go przywiązać do patyka i wyprostować. Wybór mój padł na kolor… amarantowy – to aby ożywić szarzyznę pogody. Ileż zatem było w pasmanteriach ceregieli ze wstążką w kolorze amarantowym. Okazuje się, że co osoba, to inny amarant).
Na taki czas najlepiej jest zobaczyć jakiś pogodny, nakręcony z werwą film. Dobrze się złożyło, bo właśnie odtrąbiono wszem i wobec, że oto mamy – nagrodzone aż siedmioma Złotymi Globami (czyli niemal arcydzieło) – La La Land, 2016, 126 min., reż. Damien Chazelle (rocznik 1985), z Emmą Stone jako Mia i Ryanem Goslingiem jako Sebastian.
Idę zatem – uciekając przed wilgotną i ponurą pogodą – na „Olśniewający filmowy list miłosny”. Południowy seans. Przepiękna, nowoczesna sala kinowa powoli przekształca się w bar z jedzącymi ludźmi. Co i raz suną amatorzy chyba nie Kina, lecz prażonej kukurydzy, jakichś cuchnących chrupanek i towarzyszących im sosów.
Po męczących reklamach zaczyna się film. I od razu wzruszenie na widok… „CinemaScope”. Pierwsza scena olśniewająca wirtuozerią realizacji. Czyżby zatem nowe West Side Story (1961, 152 min., reż. Robert Wise i Jerome Robbins)? A może Panienki z Rochefort (Les demoiselles de Rochefort – 1967, 126 min., reż Jacques Demy)? Lecz jednak nie. Film Wise i Robbinsa oszałamiał tańcem, cudownymi piosenkami śpiewanymi przez Marnie Nixon. I jeszcze nim się film skończył wiedziałem, że pójdę na niego z kilka razy. Tak samo było z filmem Demy’ego, gdzie zachwycają urodą, talentem, muzykalnością Catherine Deneuve oraz jej siostra, nieodżałowana Françoise Dorléac (1942-1967).
Tymczasem w La La Land po pierwszej, brawurowej scenie zaczyna być przewidywalnie i coraz bardziej cienko w tańcu, a szczególnie w śpiewie. Powiem wprost: może Emma Stone jest niezłą aktorką, lecz ani nie ma głosu, ani nie potrafi śpiewać. Niezła zupełnie piosenka Kochajmy marzycieli zupełnie, moim zdaniem, „przepadła” w jej wykonaniu. (Czyż pod glos Emmy Stone nie można było podłożyć jakiegoś dobrego sopranu, tak jak to było z Natalie Wood w West Side Story?). A dopiero po filmie zorientowałem się, że śpiewał w nim przecież i Gosling piosenkę City of Stars nagrodzoną zresztą także Złotym Globem. Czyżbym był już tak głuchy? A może to jednak takie… mamrotane „śpiewanie”?
Z fabułą też reżyser wyczynia różne „cuda”. Niby młodzi się kochają, żyć bez siebie nie mogą, a tu nagle napis „Pięć lat później” i Mia jest już dzieciata, ma jakiegoś męża… Co jest grane – myślę sobie – po co te wolty scenariuszowe, te „zabawy z widzem”. Ja przyszedłem zobaczyć kawałek dobrego kina, a tu robi się dziwnie i w ogóle byle jak.
Nie zaprzeczam: parę razy się wzruszyłem na La La Land, ale jest to film, na który drugi raz na pewno nie pójdę. W mojej skali ocen dałbym mu… „mocne trzy”. Żadne tam arcydzieło.
W reklamie tego filmu można przeczytać, że „Ryan Gosling i Emma Stone są bliscy ideału”. „Panowie, bez przesadyzmu” – jak mawiał kiedyś mój akademicki kolega Franek, studiujący matematykę i nieustannie dziwiący się, że istnieje… teoria literatury. Nie dosyć, że Gosling i Stone są niepiękni, to niczego nadzwyczajnego, a na pewno jakichś głębszych uczuć, w filmie Chazelle nie pokazują.
Czuję zatem może nie rozczarowanie, ale bardzo duży niedosyt. A przecież w Wiplash (2014, 105 min.), którym tak niedawno się zachwycałem Chazelle pokazał coś nowego, a na pewno świeżego. La La Land bardzo rozreklamowany i nadmiernie, nie wiadomo za co, nagradzany nie spełnia moich oczekiwań.
Za to jestem pod wrażeniem obejrzanego na jednym z filmowych kanałów telewizyjnych, w przeddzień projekcji La La Land, obrazu mojego ulubionego Johna Cassavetesa (1929-1989) pt. Minnie i Moskowitz (1971, 114 min.) z Geną Rowlands jako Minnie Moore i Seymourem Casselem jako Seymour Moskowitz.
W porównaniu z filmem Chazelle obraz Cassavetesa mieni się całą gamą najróżnorodniejszych uczuć. To największa przyjemność dla kinofila oglądać tak wyreżyserowany i zagrany film. Oboje głównych bohaterów są rewelacyjni. A ponadto Gena Rowlands jest także i w tym filmie… śliczna. (Bardzo nie lubię tego określenia i chyba nigdy go dotąd nie użyłem również w moich zapiskach, ale rzeczywiście Gena Rowlands jest śliczna). Zresztą wszyscy partnerzy zachwycają się urodą Minnie.
A tak nawiasem to Gena Rowland nie dosyć, że jest piękną aktorką, to nade wszystko jest bardzo dobrą aktorką. Czy ktoś pamięta m.in. jej zachwycającą Glorię w filmie pod tym samym tytułem z 1980 r., nagrodzonym za scenariusz i reżyserię Złotym Lwem w Wenecji?
Może komuś jeszcze La La Land się spodoba. Ja nie zmienię zdania nawet gdyby go także obsypano Oscarami.
To jest chyba także kwestia gustu, wrażliwości i spojrzenia. Dla mnie – przykładowo – amarant to jest odcień ciemnej czerwieni przechodzącej w fiolet. A dla kogoś innego jest to… „jasna czerwień wpadająca w róż z odcieniem fioletu”.
21 stycznia 2017 r.