„gramyyy muzykeee w szfiontecznyyyym wydaniuuu” można usłyszeć po włączeniu radia. „gramyyy”, oczywiście, „muzykeee” przede wszystkim amerykańską. I koniecznie w każdym kawałku musi zabrzmieć „merry christmas”.
Kogo tam w radiu obchodzi, że jest Adwent, że kolędy powinny zabrzmieć dopiero w Wigilię. Ważne aby „szfionteczna magia” trwała cały grudzień. A tak naprawdę zaczęła się już nazajutrz 1 listopada. Boże Narodzenie kojarzy się teraz wyłącznie z „szfionteczną magią” polegającą nie wiadomo na czym. Chyba tylko z gonitwą za „prezentami”, „rozrywką” oraz telewizyjnymi „hitami”, czyli nieustającymi powtórkami bzdur, które już wyświetlano po wielokroć.
Coraz bardziej selekcjonuję filmy nadające się do oglądania. Coraz mniej filmów do oglądania w ogóle się nadaje. Nade wszystko, kiedy widzę na fotosie zapowiadającym film „mocnego”, czyli nieogolonego i przeważnie łysego faceta z obowiązkowym „gunem” od razu taki film skreślam. Szukam więc i oto znajduję „niemal arcydzieło”, czyli brytyjski film pt. Broken – 2012, 90 min., reż. Rufus Norris z m.in. Timem Rothem w jednej z głównych ról. Film ten jest zapowiadany jako… „uwspółcześniona wersja arcydzieła z 1962 r. pt. Zabić drozda. Już jednak po kilku minutach widzę, jako kinofil z długim i jeszcze dłuższym stażem, że Rufus Norris wciska mi przysłowiowy „kit”. Ta chaotycznie opowiadana historia nie wiadomo o czym, te rozedrgane zdjęcia, ten bezsensowny montaż to ma być „niemal arcydzieło”? Wyłączam telewizor i po „niemal arcydziele”. Dziwi mnie poza tym, że zupełnie dobry aktor Tim Roth daje się namawiać na takie gnioty. (Niedawno widziałem film także z tym samym aktorem, który grał faceta obcinającego siekierą swoim ofiarom dłonie). Z nostalgią wracam do Zabić drozda (To Kill a Mockingbird – 1962), 129 min. reż. Robert Mulligan z Gregorym Peckiem w roli Atticusa Fincha.
Ponieważ współczesna sztuka filmowa to prawie wyłącznie ogłupiająca „akcja” z oślepiającymi i ogłuszającymi „efektami specjalnymi” albo jeszcze głupsze komedie romantyczne z brzydkimi aktorkami kolekcjonuję… soprany.
Oto odkrywam kolejną, po Hayley Westenra, Australijkę, czyli Mirusię Louwerse (1985). Zapowiadana jako „młoda śpiewaczka” rzeczywiście śpiewa, ba! nawet nagrała płytę pt. Waltzing Matilda. Słucham, słucham i po raz kolejny przekonuję się jak bosko jest uzdolniona, jaki niebiański sopran ma Jackie Evancho. No cóż, „każdy śpiewać może”. Niechże zatem Mirusia śpiewa.
Stoiska muzyczne są teraz zarzucone „kolędami” i, pożal się Boże, „kolędnikami”. Któż teraz nie śpiewa kolęd. Aż nie chce mi się wymieniać. Im ktoś bardziej nie ma głosu i nie umie śpiewać, tym chętniej śpiewa i nagrywa kolędy. W sklepach muzycznych, nawet tych internetowych, nie do zdobycia są dwie płyty z kolędami śpiewanymi przez Jackie Evancho tzn. O Holly Night (2010) oraz Heavenly Christmas (2011). Niech mi ktoś odpowie: dlaczego tych płyt nie ma w Polsce? Dlaczego jako słuchacz jestem poza tym zamęczany „muzykąąą w szfiontecznyyyym wydaniuuu”? Czy mam za każdym razem wyłączać radio gdy słyszę: „muzykeee”, tzn. akcentowanie na ostatniej sylabie i wymowę „szfienta”, zamiast „święta”?
Ktoś może mi wypomnieć, że z jednej strony zarzucam, iż w rozgłośniach radiowych trwa prawie wyłącznie amerykańska muzyka „merrychristmasowa”, a z drugiej domagam się płyt z Jackie Evancho także przecież Amerykanką. No tak, tylko ileż razy można słuchać w kółko starych repów, czyli m.in. Binga Crosby, Deana Martina itd. Dajcie wreszcie szansę, szanowni m.in. redaktorzy redakcji muzycznych, dla ludzi młodych, utalentowanych, takich jak Jackie Evancho, o której w Polsce cicho i głucho.
18 grudnia 2013 r.