Zawsze mnie śmieszą, irytują dziwią ci, którzy obwołują „koniec lata z dniem 31 sierpnia”. Słowem: kiedy kończą się wakacje według niektórych osób jest to także ostatni dzień lata. A przecież… wystarczy wyjrzeć za okno by 11 września Anno Domini 2021, czyli w chwili, gdy piszę te słowa, naocznie stwierdzić, że w Gdańsku, nad Zatoką Gdańską lato trwa w najlepsze.
Ba! – można by napisać – dopiero teraz zaczyna się najpiękniejsza pora roku. Osobiście bowiem uwielbiam koniec lata i początek jesieni, w ogóle jesień. A gdy przydarzy się październikowa „złota polska jesień”, nie ma piękniejszej pory roku.
A potem przychodzi listopad, zazwyczaj u nas ciepły i bardzo urokliwy. A zaraz po listopadzie następuje Adwent i wspaniały czas oczekiwania na Boże Narodzenie. No i Gody. Jeśli przydarzy się śnieżna zima, to jest coraz jaśniej, bo z każdym dniem przybywa więcej światła. Najgorszy jest marzec. A potem to bezustanne oczekiwaniu na pojawienie się zazwyczaj dopiero w połowie kwietnia wiosny. Maj jest zimny i deszczowy. O, czerwiec bywa przepiękny z dominantą wszechogarniającej jasności. W lipcu jeśli nie leje, to trwa przez dwa tygodnie duchota i skwar, czyli nasze bardzo krótkie lato. A potem jest już wyczekiwany sierpień z pierwszymi zapowiedziami jesieni, czyli późne lato i najpiękniejsza pora roku, czyli… TERAZ.
Korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się w końcu, na wielokrotnie odkładaną z przyczyny epidemii, wizytę do Światowego Centrum Słuchu w Kajetanach. Zostałem przyjęty do Szpitala Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu na Oddział Audiologiczno-Foniatryczny. Na wejście cała masa papierków do wypełnienia, na co byłem przygotowany.
Potem stajesz się „numerkiem” i… czekasz wśród tłumu takich jak ty, i podobnych, przypadków. Wreszcie wyświetla się twój numer, standardowe lekarskie wypytywania, znowu korytarz i czekanie, czekanie, czekanie. W końcu wpychasz się (ciśnienie 180/73), na jedno badanie, potem drugie, trzecie. Obiad w barze. Po południu końcowa rozmowa z lekarzem, który cię przyjął. Póki co aparaty słuchowe, po które jestem odesłany do Gdańska. Koszt będzie wynosił jakieś 10.000 zł (dziesięć tysięcy złotych), to przecież bagatela przy mojej emeryturce 1.409,69 zł (jeden tysiąc czterysta dziewięć złotych i sześćdziesiąt dziewięć groszy). Tzw. „państwo” łaskawie ci dopłaci jakieś 700 zł do jednego aparatu. A reszta to twoja sprawa.
Za rok mam się stawić na Oddział Otolaryngologiczny. Jeśli zostanę zakwalifikowany to operacja odbędzie się w… 2026 r. Lekarz, z którym rozmawiam podaje, że koszt operacji, gdybym chciał prywatnie, to… 200.000 zł (dwieście tysięcy złotych), a nawet więcej. Cóż to jest dla polskiego emeryta z emeryturką jak wyżej.
Ci, którzy myślą, że w Kajetanach czeka na nich prof. Skarżyński, to srodze się zawiodą. No, chyba, że jesteś milionerem, lub VIP-em jak Maciej Miecznikowski, któremu, po sześciu operacjach przywrócono w Kajetanach słuch.
A swoją drogą podróżowanie polskimi drogami, zwłaszcza autostradą A-1 to koszmar. Przeraźliwa ilość wyprzedzających się tirów bezustannie blokujących lewy pas. Wygrażający pięściakami „kamikadze”, gdy ktoś jedzie nie po ich myśli, włączanie świateł mijania w ostatniej chwili…
Jestem jednak już w domu. Skończyłem czytać kolejną książkę z okresu, który bardzo mnie ostatnio zainteresował. To Dana Jonesa Wojna Dwóch Róż. I od razu zabieram się do lektury także dużej księgi, czyli Alison Weir Ryszarda III i książąt w Tower.
Wojna Dwóch Róż to arcyciekawa lektura. Żadna powieść, żadna, nawet najbardziej głupia telenowela (których teraz, również „historycznych” w bród), żaden autor nie wymyśli tego, co działo się chociażby w połowie XV wieku w Anglii, Francji i krajach sąsiadujących. Mnie najbardziej interesują dzieje krótkiego panowania Ryszarda III, a także, co było przed nim, a również w jaki sposób Tudorowie doszli do władzy (i jak Ryszarda III oczernili, nie wspominając o „fantazjach” Wiliama Shakespeare’a). Przecież Henryk VII Tudor nie miał w sobie ani kropli angielskiej krwi, był półkrwi Francuzem-Walijczykiem, a jednak został, po Ryszardzie III, królem Anglii.
Wtedy jednak było o wiele ciekawej, bo niemal wszystko rozstrzygało się na polach bitewnych. A jeśli byłeś przeciw, to od razu czekała cię szubienica, albo w najlepszym razie pieniek, lub jak brata Ryszarda III, księcia Clarence, utopienie w beczce małmazji.
Oczywiście intrygowano i to jeszcze jak. Niemal każdy, który poczuł, że jest w nim chciałby kropla królewskiej krwi, chciał od razu zostać królem. Korona, to jednak był dopiero wstęp do utrzymania władzy.
A teraz? Jak bym określił to, co dzieje się teraz? Wszechogarniające absurdy, nikczemne zachowania, patologie… to wszystko mało, by nazwać czasy współczesne.
Wracając jednak do książki Dana Jonesa to można napisać: ach, jakież to wszystko było ciekawe. Czytam zatem te książki niemal z wypiekami na twarzy. Bo te współczesne polskie, nagrodzone (a jakże i to wielokrotnie) powieści są tak nudne, że nie nadają się do czytania.
Książka Dana Jonesa jest świetna, ale – paradoksalnie – tłumaczenie fatalne. Język bardzo ubogi, upstrzony „powodami”, „wypadkami” oraz tym, że coś jest „kluczowe”.
Bo co można sądzić o takim m.in. fragmencie ze strony 253 (podkreślenia moje):
„Tak więc ku niebotycznemu zdumieniu zgromadzonych, w dniu św. Michała Elżbieta Woodville została przedstawiona angielskiemu dworowi, wkraczając w życie publiczne na ramionach czternastoletniego Jerzego, księcia Clarence – brata i potencjalnego dziedzica króla – oraz nieco zdegustowanego Ryszarda Neville’a hrabiego Warwick.
Piasek chrzęścił pod nogami na moście Londyńskim, gdy Elżbieta Woodville przekraczała Tamizę i wkraczała do stolicy Anglii na swoją koronację”.
Jakoś nie mogę sobie wyobrazić „wkraczania” na ramionach czternastoletniego księcia. A co Wy o tym sądzicie, moi Szanowni czytelnicy tych zapisków? A poza tym po co aż tyle „wkraczań” w dwóch zdaniach?
A ponadto w tej książce, według tłumaczki: postać Suffolka jest „kluczowa” (s. 103); „kluczowy” jest patronat nad artystami Humphreya Gloucerstera (s.135); „kluczowe” jest miasto Bordeaux (s.167); „kluczowa” jest także kampania polityczna Ryszarda (s. 185); „kluczowe” jest również stanowisko Warwicka jako kapitana Calais (s. 197); „kluczowe” jest lordostwo Denbigh (s. 211); „kluczowy” jest „aspekt propagandowej walki o tron” (s. 250); „kluczowa” jest przychylność burgundzkich sojuszników (s. 253); „kluczowa” przestała być rola brata Warwicka (s. 261); „kluczowa” była rola księcia Clarence (s. 302); „kluczowe” także było małżeństwo „dla królewskiego manifestu” Henryka i Elżbiety (s. 357); „kluczowa” jest także postać burmistrza Cork (s. 368); „kluczowa” jest również postać Małgorzaty Beaufort (s. 383); „kluczowy” jest i moment zawarcia pokoju przez Henryka VII (s.386).
To tylko garść „kluczowych” przykładów. Tłumaczka także gustuje w zwrocie „w wypadku”. Wszystko niemal dzieje się w wyniku „wypadku”. A owych „wypadków” jest w tłumaczeniu bardzo, bardzo, dużo. Bo – przykładowo – „Katarzyna miała – dzięki swojej płci i seksualności – potencjał wpłynięcia na angielską politykę w wypadku ponownego zamążpójścia” (s. 93). Itd.
Dalej nie chce mi się tych „wypadków” ciągnąć. Zastanawiam się tylko dlaczego tak piękna pod względem edytorskim książka została przetłumaczona byle jak, na chybcika, czyli „aby było”?
11 września 2021 r.