„LAKIŚCI”

„Brzydkie – „magiczne” – święta” chciałem dać taki tytuł temu zapiskowi. Bo też takie w istocie były. Jeszcze bowiem 23 grudnia br. (w niedzielę) trzymał „niezły mrozek” i przez cały dzień było minus 13 stopni Celsjusza tak, że bardzo przeziębliśmy na cmentarzu odwiedzając, przedświątecznie, szwagra Sławka. W poniedziałek jednak tzn. w samą Wigilię… „chlapło”, wiatr zmienił kierunek z wschodniego na zachodni i na chodnikach ozdobionych psimi gównami powstała ślizgawica.

Ledwo zatem wyszedłem w domu musiałem zaraz wracać. Nigdzie także nie dostrzegłem owej „magii” świątecznej tak bardzo rozdmuchiwanej w środach masowego przekazu. Bo nie było jej widać ani na niebie, ani w powietrzu ani nawet w zaciętych twarzach większości ludzi. Samochody wyraźnie gdzieś się śpieszące rozchlapywały brudną wodę, w którą przekształcił się śnieg. Ot i „magia” świąt. Za to w prasie, w radiu, a szczególnie w telewizji bezustanna paplanina o „magii”, zakupach, prezentach. I jeszcze o „tradycji”. O „tradycyjnych potrawach”. I ani słowa o Bożym Narodzeniu. Coraz częściej miałem wrażenie, a właściwie pewność, że ową „magię” ludzie sami sobie wymyślili. Nie po raz pierwszy przekonałem się o tym oglądając dokumentalny film o apostołach na National Geografic. Niestety „szału można było dostać” bo film trwający niecałą godzinę aż kilkakrotnie przerywano wciąż takimi samymi kretyńskimi reklamami. Moja świąteczna telewizja to tylko wydzielony aptekarsko program „Laskowik & Malicki – świątecznie” oraz naprawdę dobry film Uwiecznione chwile (Maria Larssons Evita ögonblick – 2008) 131 min., reż. Jan Troell. Poza tym w święta odwiedziłem, mimo ślizgawicy na cmentarzach, rodzinne groby, moją Mamę w Malborku oraz kolegę, który właśnie „się wybudował”. Ach jakże zazdroszczę mu nie tyle „domiszcza”, ile spokoju i ciszy. Bo u mnie w bloku o spokój a zwłaszcza ciszę bardzo trudno od kiedy nade mną sprowadzili się jacyś nowi „sąsiedzi”, którzy z miejsca próbują narzucić swoje prawa. I doprawdy nie wiem: czy jest to mieszkanie, czy też obora albo stajnia. Słychać bowiem nawet o północy ujadającego „pieska” a także głośny, ciężki łomot kroków. (A może kopyt?).

Tym większą radość sprawił mi najnowszy numer „Literatury na Świecie” poświęcony nade wszystko „lakistom”. Kiedy zadzwonił do mnie L. i zapytał czym się ostatnio zajmuję odparłem mu, że „lakistami” i że sam jestem lakistą. „Nie wątpię, że jesteś szczęśliwy” – potwierdził interpretując lakistę jako „szczęściarza”. Tymczasem termin „lakista” pochodzi od „lake”, czyli jezioro, a nie „lucky”. Zacząłem czytać Poezje Roberta Southey’a (1774–1843), Williama Wordswoth’a (1770–1850) i Samuela Taylora Coleridge’a (1772–1834) no i ogarnął mnie zachwyt. Niech mi ktoś wyjaśni, niech mnie ktoś przekona, niech mi ktoś wytłumaczy: dlaczego teraz prawie wszyscy piszą, dlaczego teraz jest aż tylu „pisarzy” i „poetów” jeśli o pisaniu i o Poezji nie mają żadnego pojęcia? Żaden bowiem z wierszy owych „poetów” nie wytrzymuje porównania z Poezjami Southey’a, Wordswoth’a i Coleridge’a. To jest tak jakby każdy kto ma na to ochotę wziął nóż i postanowił być chirurgiem. Albo każdy kto ma na to ochotę wziął obój i zaczął grać Bacha. Już o tym porównaniu pisałem. I będę jeszcze często to porównanie przytaczał.

To jest tak samo jak ze współczesnym malarstwem. Przed świętami zostałem zaproszony na wystawę pewnej malarki, która specjalizuje się w malowaniu kwiatów akwarelami. Za napisaną do katalogu recenzję miałem otrzymać od sponsora wystawy dość zachęcające honorarium. Kiedy zobaczyłem te „akwarele” stanąłem prawie osłupiały. Akwarela to chyba jedna z najtrudniejszych technik malarskich. Trzeba nie tylko talentu ale nade wszystko wspaniałego rzemiosła aby tą techniką próbować malować. „Mając w oczach” wspaniałe akwarele Mary Elizabeth Duffileld (1819–1914), Mary Margetts (1841–1877) oraz Emile Vouga (1949–1909) oto widziałem na ścianach jakieś rozmazane, rozchlapane, rozpaćkane bohomazy. „A czy widziała pani akwarele kwiatów którejś z tych malarek?” – zapytałem ową autorkę bohomazów. „Nie rozumie o czym pan mówi” – odparła, chyba nie wiedząc, że jestem szczególnie drażliwy na owe „nie rozumie”, „nie umie”, tym bardziej kiedy ktoś posiada dyplom wyższej, jak w tym przypadku artystycznej, uczelni. – „Mam w telefonie przekopiowane obrazy tych malarek. Może pani zerknie?” – podałem jej telefon i patrzyłem jak przesuwa palcem akwarele. Po dłuższej chwili w milczeniu oddała mi telefon. Zapadła długa cisza. Jeszcze próbowała ratować sytuację koleżanka „akwarelistki”, ale już było jasne, że ja nie napiszę wstępu do katalogu a obie panie i tak pozostaną w przekonaniu, że wiszące bohomazy na ścianach są „poetyckie” i „wybitne”.

No cóż, nikt nikomu nie odmawia być współczesnym malarzem nawet akwarelistą. Czy też, jak w tym przypadku, akwarelistką. Niech sobie ludziska fotografują, malują, piszą „powieści” i „wiersze”. Tylko, na miły Bóg, odrobinę skromności. I niech się nie nazywają artystami, pisarzami i poetami.

I niechże, nade wszystko, oglądają, chociażby w Internecie, także XIX wieczne malarstwo. I niechże czytają „lakistów”. Wtedy być może zobaczą co ich „wiersze” są warte.

27 grudnia 2012 r.