KONIUNKCJA JOWISZA i WENUS

Połowa marca, a wiosny nie widać. Niby zima odeszła, Słońce już mocno przygrzewa, a jednak marzec to jeszcze miesiąc zimowy. Dopóki nie ustaną przenikliwe wiatry i dopóty nie usłyszę gwiżdżącego kosa nie uwierzę, że wiosna już jest. Trzeba zatem czekać.

Co zdarzyło się od mojego niedawnego zapisku? Niewiele i bardzo dużo zarazem. Nade wszystko cieszy mnie, i zastanawia, że wciąż jednak powstają wiersze, czy też wiersze–zapiski, lub też zapiski–wiersze. Im dłużej zajmuję się pisaniem wierszy tym bardziej mnie zdumiewa skąd one się biorą. I coraz częściej zdaję sobie sprawę jakim trudnym zajęciem jest pisanie wierszy.

Kiedy tylko mogę odwiedzam księgarnie, wypożyczam książki w bibliotece i coraz częściej odnoszę wrażenie, ba, mam pewność, że teraz prawie wszyscy chcą być „poetami” lub „pisarzami”, których Miłosz nazywa… „zapełniaczami papieru”. Po co komu tyle książek, kiedy nie ma co czytać? – nieustannie zadaję to pytanie przeglądając, wiele jednak czytając, dziesiątki książek. Do bardzo wielu „dzieł” nikt nigdy nie zajrzy. A 99% książek to rozrywka lub książki jednorazowego użytku: „przeczytasz – odłożysz – zapomnisz”.

Czasami jednak bywają wyjątki. Oto moją uwagę niedawno zwrócił przepięknie wydany album Andrzeja Jastrzembskiego pt. Jeziora kaszubskie, część pierwsza. Pod względem edytorskim książka prezentuje się okazale, jeziora zachwycają, tylko dlaczego zdjęcia są utrzymane w jednej tonacji i nastroju? „Złota godzina” jest bardzo nastrojowa, ale przecież nad jeziorami zdarzają się także i wiatr, i burze. Aż mnie samemu korci by wreszcie kupić aparat fotograficzny, pofotografować i wydać album z wierszami i zdjęciami.

(Jakiś czas temu powstał pomysł abym wydał wiersze z obrazami pewnego znanego malarza pejzażysty. Pomysł ten wydał mi się interesujący, ale gdy przyszło do przygotowań edytorskich przekonałem się, że niektórzy malarze mają zupełnie „przewrócone w głowie” na punkcie swojej osoby i swojego malarstwa. Dałem zatem sobie spokój z „malarzami”.

Mógłbym „okrasić” taką książkę z wierszami np. reprodukcjami impresjonistów amerykańskich, których obrazy uwielbiam. Nie wiem jednak jak jest z prawami autorskimi do tych obrazów. Jeśli miałbym potem szarpać się z jakimiś spadkobiercami… Stąd też dla „świętego spokoju” zamieszczam na swoich książkach moje zdjęcia wyłącznie zrobione przez mnie.

Zresztą nie tylko malarze mają „przewrócone w głowie” na temat praw autorskich. Także niektórzy informatycy uważają, ze posiedli jakąś „tajemną” wiedzę, do której dostęp mają tylko nieliczni).

Niedawno poproszono mnie, jako „kinofila” o napisanie opinii o książce Andrzeja Krakowskiego pt. Pollywood z podtytułem Jak stworzyliśmy Hollywood. Nazwisko Andrzej Krakowski nic mi nie mówi (a powinno?), chociaż interesuję się m.in. historią Kina. Zacząłem czytać nie „po porządku”, ale od rozdziału poświęconego Billowi Wilderowi, mojemu ulubionemu reżyserowi. Być może autor książki ma bardzo wiele informacji i na temat Billy Wildera, ale książka napisana jest jakimś „straszliwym” stylem. Autor bowiem ma wyraźne kłopoty z konstrukcją z „który”, o pladze z „Ale…” nie chciałbym nawet wspominać, a nade wszystko z… „Gdy…”. To jakaś nie tyle maniera, lecz mania zaczynania zdań od „Gdy…”. A może autor w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie, nie będzie żadnej opinii. Kiedy doszło do cztery razy „Gdy…” na stronie odłożyłem tę książkę.

Pomyślałem: kto jak kto, ale Kornel Filipowicz ucieszy mnie swoim stylem. Sięgnąłem po właśnie wypożyczoną książkę pt. Dzień wielkiej ryby. Opowiadania rybackie 1946–1976. Czytam i oto na s. 11 znajduję taki oto „kwiatek”: „Znajomi orientujący się w rodzaju zażyłości, jaka mię łączy z Feliksem, ostrzegają mnie przed nim”. A na s. 14 jeszcze coś dziwniejszego: „Nic mię nie łączy ani z Feliksem, który, wypuszczając mnie, otworzył zatrzask u drzwi, ani z jego żoną, z bliska tak dla mnie daleką, nierealną”. „mię”, „mnie”, mnie” w jednym zdaniu. No i skończyłem tę książkę na s. 14.

„Ze złości” sięgnąłem po mojego ulubionego Lema. Niezwyciężony. Czytam. Niestety, tu i owdzie trafia się… „Ale…”. Czytam, jestem już na s. 44. I oto: „Rohan obawiał się twarzy tego człowieka, znał bowiem znaczna liczbę ludzi „Kondora”. Ale ten był mu obcy. Gdyby nie lodowate zimno i twardość jego członków, można by sądzić, że odnaleziony śpi. Powieki miał zamknięte, w suchej i hermetycznej kajucie skóra nie utraciła nawet naturalnej barwy, tyle że była blada. Ale tkanki pod nią pełne były mikroskopijnych kryształków lodowych”.

No i cóż ja mam teraz począć? A może za bardzo „się czepiam”? Gdybyś tak, czytelniku tych zapisków, wiedział jak niektórzy potrafią doczepić się do tego co ja piszę. Moje „czepianie się” to jest „małe piwo”.           

Po oscarowej wrzawie znowu w kinach zapanował marazm. Nie ma na co iść do kina, sama „rozrywka”. Jakąś możliwością jest telewizja. Cóż jednak z tego, że teraz telewizja to kilkaset programów, jeśli nie ma co oglądać. Czasami jednak udaje się coś niecoś wyłuskać jak np. film pt. Akrobata.(The Flyer – 2005 r. ) Revela Foxa z RPA, czy… Tam i z powrotem z 2002 r. Wojciecha Wójcika. (Tak, tak… polski film).

Kiedy zapisywałem te refleksje na temat m.in. Kina zadzwonił do mnie znajomy. Kino uważa za błahostkę, bez której zupełnie można się obejść. Oczywiście, można obejść się bez Kina, jako sztuki, bez Poezji, można żyć bez czytania książek, można nie lubić muzyki barokowej, można wreszcie kompletnie ignorować  to, co dzieje się na niebie.

Bo właśnie w ostatnich dniach zdarzyła się na marcowym niebie wspaniała koniunkcja Jowisza i Wenus. Nie wiem co zdarzy się w drugiej połowie marca, ale dla mnie, jak dotąd w marcu, było to największe doznanie.

17 marca 2012 r.