KILKA ZDAŃ NA TEMAT… „OLŚNIENIA”

Moi znajomi znając moje olśnienie głosem i talentem Jackie Evancho starają się podsuwać swoje piosenkarskie, muzyczne, filmowe, literackie itd. „typy”, które jeśli ich  nawet nie olśniły, to przynajmniej zachwyciły.

O gustach nie chciałbym dyskutować. Od kiedy zachwyciłem się głosem i talentem Jackie Evancho nie ma dla mnie nikogo innego. Moim zdaniem Jackie „postawiła” swoim głosem i talentem tak wysoki „poziom”, że nikt jej nie dorówna.

Tak samo jest z filmami Stanleya Kubricka. Ileż to reżyserów próbowało naśladować Kubricka i… nic z tego. Kubrick w sztuce filmowej, tak samo jak Evancho w wokalistyce, są niepodrabialni i, nie waham się użyć tego słowa, boscy swoim talentem.

Co jakiś czas rozlega się jednak reklamowa wrzawa, że oto pojawił się film: „wzruszający i godny Oscarów”, „fenomenalny”, „znakomity”, „poruszający i pełen emocji”, „wciągający i ekscytujący”, „błyskotliwy”, „porywający” itd.

Absolutnie nie wierzę reklamom, a poza tym za stary ze mnie lis kinofilowy (jeśli mogę pozwolić sobie na taki „neologizm”) abym dał się nabrać na reklamowe plewy. Bo te wszystkie „ochy” i „achy” są o najnowszym filmie, czyli o Kamerdynerze.

Wybrałem się zatem do kina na Kamerdynera (The Butler – 2013), 132 min., reż. Lee Daniels, w roli Cecila Gainesa – Forest Whitaker. Wybrałem się, bo chcę przynajmniej orientować się we współczesnej sztuce filmowej.

No cóż, w moim przekonaniu film ten jest słaby i bardzo, ależ to bardzo nudny. Zacząłem ziewać, ach jakże ziewać, w połowie tego dzieła i dopiero lekko mnie ocuciła końcowa, dęta, scena.

Film w jakichś 90% został nakręcony w planach bliskich, a poza tym postaci gadają, gadają, gadają. Momentami tej gadaniny miałem dosyć i już chciałem wyjść z seansu, ale pomyślałem sobie, że może jakoś wytrwam do końca. Wytrwałem i jeśli to ma być film „fenomenalny”, „znakomity” itd. to jakimiż określeniami nazwać filmy Kubricka? Poza tym gdzież te „emocje” itd. w Kamerdynerze kiedy z każdej niemal sceny wieje nudą?

Opowieść starego Cecila Gainesa o swoim życiu jako kamerdynera prezydentów USA mogła być zajmująca, ale trzeba by ją jakoś pokazać w obrazach, a nie w słowie gadanym.

W moim przekonaniu mógłby to być zupełnie przyzwoity film gdyby nie ta gadanina, nudne plany bliskie, wciąż tylko popijająca i siedząca na kanapie Gloria Gaines (w tej roli Oprah Winfrey) tj. żona tyłowego kamerdynera i jeszcze to nieszczęsne, dęte zakończenie.

29 grudnia 2013 r.