KILKA REFLEKSJI NA PRZEŁOMIE MAJA I CZERWCA, ANNO DOMINI 2016

„Zawsze powtarzam, że telewizja jest głupsza od radia, radio jest głupsze od gazety, gazeta jest głupsza od książki, a dobrych książek jest bardzo niewiele”. Bronisław Wildstein. Niepokorny. Rozmawiają Piotr Zaremba i Michał Karnowski. Warszawa, Fronda, 2012 r.

Słowa te znalazłem na 279 stronie powyższego wywiadu i na tyle mi się spodobały, że postanowiłem je zacytować w moich zapiskach. Nie do końca jednak zgadzam się z Wildsteinem, ponieważ także jako (były) kinoman wie, że w telewizji można niekiedy napotkać bardzo dobre filmy, w radiu interesujące słuchowiska, w gazecie zajmujące artykuły. Natomiast, co do książek to zgadzam się z nim z stu procentach.

Wywiad ten czytałem z zainteresowaniem podczas pobytu w sanatorium w Ciechocinku w dniach od 26 maja do 5 czerwca włącznie. Po niewątpliwie dobrej, napisanej z werwą, powieści Wildsteina Dolina Nicości (Wydawnictwo M, Kraków, 2008 r.) postanowiłem dowiedzieć się o nim czegoś wiecej i nie zawiodłem się na Niepokornym.

Co do natomiast samego pobytu w Ciechocinku, to chciałem napisać kilka słów pt. Łomot, kicz i tandeta, ponieważ w tych trzech wyrazach można zamknąć atmosferę tego uzdrowiska. Ograniczony bowiem murami chełmskiej pustyni, gdzie nie uświadczysz żadnego śpiewającego ptaka (chyba że na cmentarzu w pobliżu Kolegiaty Staroszkockiej) jechałem do Ciechocinka z nadzieją na ciszę, obecność drzew i ptaków.

Starannie wybierany pokój otrzymałem z widokiem na drzewa, spoza których miał dobiegać zapach pobliskich tężni. Drzewa, przepiękne, istotnie tam są, ale kiedy po licznych kąpielach położyłem się by nieco ochłonąć i zająć się lekturą, z niedalekiego deptaka dobiegł mnie monotonny dźwięk… fletni pana, na której bezustannie Barkę wygwizdywał jakiś ciechociński „Indianin”. Owa gwizdawka o mało nie doprowadziła mnie do szału. Ileż bowiem można słuchać monotonnego pogwizdywania?

Poświstywanie, czy też pogwizdywanie to jeszcze nic w porównaniu z łomotem bębnów, który uskuteczniany przez ciechocińskich „Indian” rozlega się jak dzień cały spod fontanny o leśnej nazwie… Grzybek. Mało tego, dyskotekowy łomot słychać z niemal każdej kawiarni, a kiedy nadejdzie pora „fajfów” to nigdzie od owego łomotu w Ciechocinku nie uciekniesz. Chyba, że nad Wisłę lub w najdalszy kąt tężni. Tak też niemal dzień w dzień czyniłem. Aż dziw, że do owego łomotu przyzwyczaiły się miejscowe, dość liczne, kosy, których gwizdu udało mi się jednak tu i ówdzie posłuchać.

Wieczorami zaliczyłem także festiwal piosenki polskiej w Opolu. Poziom wokalny tegorocznego festiwalu mógłbym także określi w trzech słowach „Dno. Dno. Dno”.

Sądziłem jednak że zadowoli mnie sparringowy mecz polskiej drużyny z Holandią. Cóż, moim zdaniem był to – tu użyję określenia jednego z telewizyjnych sprawozdawców sportowych – najzwyczajniej… blamaż. Nie lepiej spisali się „nasi chłopcy” w meczu z Litwinami. Ja, osobiście, nie mam żadnych złudzeń: na pewno rozegramy na Mistrzostwach Europy we Francji trzy mecze. Nie wierzę, po tym co ostatnio pokazali „nasi chłopcy” aby ich było stać na czwarty mecz. Za to z największym interesowaniem oglądałem mecz Belgia – Norwegia. No, panowie, „czapki z głów” przed Belgami.

Po ciechocińskim nie mogę jednak przestawić się na gdański klimat. Tam dzień w dzień zapowiadano groźne burze, ale popadało niewiele. Mieliśmy za to upalną i prawie bezwietrzną pogodę. Za to w Gdańsku, od razu po przyjeździe powitał nas mroźny, północny wiatr. To już chyba charakterystyczne dla Gdańska te zimne wiatry wiejące bezustannie jak nie z północy, to znowu ze wschodu.

Z kulturalnych imprez zapamiętałem w Ciechocinku dwa wydarzenia. Pierwsze to niestety bardzo krótki występ w muszli koncertowej kapeli „Wojtek Mazolweski Quintet” oraz Spotkania z folklorem Kujaw i Ziemi Dobrzyńskiej. Podczas owych spotkań zwróciłem uwagę na przepiękne pastele z ptakami bardzo skromnej plastyczki. Miałem wielką ochotę nabyć jakiś obrazek, ale niestety, były zbyt drogie.

Zaraz na drugi dzień po przyjeździe z Ciechocinka miałem coś do załatwienia w Sopocie. Od zatoki dął przeraźliwie zimy wiatr i kiedy zobaczyłem tych straszliwie znudzonych wczasowiczów chodzących wte i wewte od razu poczułem się zmęczony.   

Uciekłem także czym prędzej z empiku, ponieważ nie mogłem znieść monotonnego, przygnębiającego głosu Natalii Przybysz dobiegającego zewsząd z przecenionej płyty pt. Prąd.

W domu zabrałem się za lekturę pierwszej części trylogii pt. Kiedy Atena odwraca wzrok okrzyczanego (i nagradzanego) jako wybitny talent młodego doktora archeologii Jakuba Szamałka. Rzuciłem jednak tę książkę już po kilku kartkach nie mogąc znieść… „luzackiego” stylu pisania. Za stary ze mnie czytelniczy lis abym dał się nabrać na tego rodzaju… „twórczość”.

Za to bardzo podobał mi się film Ilmara Raaga Ja nie wracam (Ya Ne vernus – 2014), 110 min. To tak gwoli uzupełnienia, że telewizja jest głupia, chociaż czasami można w niej natrafić na wcale niegłupie filmy.

Kończę ten zapisek w piątek, 10 czerwca br., gdy niemal we wszystkich środkach masowego przekazu jest „pompowany balon oczekiwań” związany z „naszymi chłopcami”.

Czy zaprezentują coś wiecej niż… bezradność?