Od ostatniego mojego zapisku minęło trochę czasu, ale to nie znaczy, że nic się u mnie nie działo…
I w tym miejscu nastąpił kilkustronicowy opis niesamowitych wprost, piramidalnych wręcz absurdów, jakich doznaję od kilku tygodni w zetknięciu z tzw. „rzeczywistością” próbując załatwić kilka spraw związanych m.in. z wydaniem Wierszy wybranych z lat 1977-2017. Nigdy nie narzekałem na jakieś problemu ze snem. Od połowy marca praktycznie nie śpię, nie pomagają tabletki na sen. Nie mogę pisać. Praktycznie muszę wyręczać osoby, do których statutowych i ustawowych, podstawowych obowiązków należy załatwianie takich spraw, jak m.in. i moja. Nie ma jednak żadnej siły by tego, czy owego zmusić do przestrzegania owych statutowych, ustawowych obowiązków. Wszystko, wszystko(!!!) trzeba załatwiać samemu.
Dość jednak tego. Przerażającej rzeczywistości każdy doznaje na swój bardziej lub mniej bolesny sposób. Pogodzić się jednak z absurdami, bylejakością na każdym kroku?
Ukojenia próbowałem szukać w kontaktach ze sztuką. Po jednak Moonlight odechciało mi się chodzić do kina. A potem przyszedł jeszcze wychwalany Wołyń. I to ma być najlepszy polski film ostatniego roku? W takim razie, jakie są filmy średnie? Wołyń dyskwalifikują, według mnie, kręcone z ręki, rozchwiane, trzęsące się (nagrodzone!) zdjęcia. Mam już dosyć filmów kręconych z ręki!!! A sama treść Wołynia? Moja Mama, mój Ojciec (już ś.p.), moja Ciotka Anna (także już ś.p.) pochodzący z Kresów Wschodnich, z Wołynia opowiadali mi po wielokroć o tamtych czasach. W roztrzęsionych zdjęciach, w „skaczącym” montażu, w fabule Wołynia nie odnalazłem(!!!) Wołynia moich Krewnych.
Jakby mało było rozczarowań sięgnąłem po książkę Nocny pociąg do Lizbony pióra Pascala Merciera w tłumaczeniu Magdaleny Jatowskiej. Chciałem w tej książce odnaleźć klimaty niedawno obejrzanego bardzo dobrego przecież filmu pod tym samym tytułem (Night Train To Lisbon – 2013) w reżyserii Bille Augusta z Jeremy’m Ironsem w roli Raimunda Gregoriusa. Ze względu jednak na beznadziejne tłumaczenie książka ta nie nadaje się, moim zdaniem, do czytania. Jeszcze bowiem nigdy nie spotkałem aż tylu zdań zaczynających się od „Gdy”. Co rusz także można trafić na zdania byle jakie, koślawe itd. To już nawet nie jest język polskawy, to jest bezmyślność.
Na marginesie chciałbym podkreślić, że język polskawy, jest teraz coraz częściej w codziennym użytkowaniu. No bo cóż – przykładowo – myśleć o takiej informacji niedawno wypowiedzianej w telewizji przez jedną z redaktorek podczas wizyty Angeli Merkel u Pani Premier, że: „Po kluczowym spotkaniu, obie panie udały się na kluczowe śniadanie”?
Jeśli absolutnie nie podobają mi się zarówno Moonlight jak i Wołyń, to może – jako kinofil z kilkudziesięcioletnim, i jeszcze dłuższym stażem – nie znam się na filmie? Bo ostatnio podobał mi się film… Witaj smutku (Bonjour Tristesse – 1958), 94 min., wyreżyserowany przez samego Otto Premingera (1905-1986) z bardzo dobrymi rolami Deborah Kerr (1921-2007) w roli Anne Larson, Davida Nivena (1910-1983) w roli Raymonda oraz Jean Seberg (1938-1979) w roli Cecile. Film zrealizowany według powieści Saganki (Françoise Sagan 1935-2004, Saganka napisała swoją powieść w wieku 19 lat) ogląda się po tylu latach bardzo dobrze, chociaż wybuchnąłem śmiechem, gdy zobaczyłem pierwszą scenę z projekcją tylną. Dziś takie sceny, gdy facet (Raymond) pędzi wyścigówką, a w tle wyświetlają Lazurowe Wybrzeże, są nie do pomyślenia.
Jeszcze bardziej niż Witaj smutku podobał mi się zrealizowany według powieści Gaetano Carla Chelli’ego (1847-1904) film pt. Dziedzictwo Ferramontich (L’Eredita Ferramonti – 1976), 118 min., reż. Mauro Bolognini z bardzo dobrą rolą Dominique Sanda w roli Irene Carelii Ferramonti (nagrodzoną zresztą Złotą Palmą).
Łza się w oku kręci: gdzież są dzisiaj tak piękne i tak świetnie grające aktorki jak Dominique Sanda? Gdzież są tacy aktorzy jak David Niven, Burt Lancaster (ostatnio można było obejrzeć także Lamparta), czy Anthony Quinn? Gdzież są tacy reżyserzy jak Bolognini, Preminger, czy Visconti?
A może tak jak filmowy Gregorio Ferramonti (Anthony Quinn) trzeba sobie na tę istniejącą rzeczywistość powtarzać: „Mam was wszystkich w dupie, sukinsyny”.
8 kwietnia 2017 r.
Chyba jako postscriptum powinienem wyjaśnić dlaczego podaję w nawiasach rok urodzenia i rok śmierci aktorów, reżyserów, pisarzy itd., o których piszę. Otóż chciałbym uświadomić także szanownym czytelnikom tych zapisków, że i Wielcy Artyści są śmiertelni.
Mój znajomy W., z którym często rozmawiam o tej stąd „rzeczywistości”, a szczególnie o dokonaniach w teatrze, filmie, czy literaturze, raz za razem przypomina mi, że wszystko, co najlepsze już było. Mieliśmy szczęście oglądać genialne spektakle teatralne, czytać piękne, znakomicie napisane książki, oglądać niezapomniane filmy wybitnych reżyserów.
A jednak i teraz zdarzają się najwspanialsze osiągnięcia w Sztuce. Proszę, posłuchajcie, jak Jackie Evancho, która jutro kończy 17 lat, śpiewa Caruso ze swojej najnowszej płyty pt. Two Hearts.
To jest najpiękniejszy sopran, jaki słyszałem, najpiękniejsza Poezja. A wysłuchałem bardzo wielu sopranów i przeczytałem bardzo, bardzo dużo wierszy.