„KIEDY POMYŚLĘ O NAS, MOJA GŁOWA JEST ZE SREBRA I CZASAMI PRZYPOMINA SKRZYPCE”.

Doprawdy, nigdy nie zmarzłem tak, jak w marcu. Już mnie nawet nie dziwi, że gdy budzę się rano, za oknem trwa śnieżna zawierucha.

Najbardziej ze wszystkich miesięcy nie przepadam za marcem. Kwiecień bywa kapryśny. W maju chodzi się jeszcze na zimowo, bo bywa, że też sypnie śniegiem.  O, czerwiec to jest mój miesiąc. To piękny miesiąc. Nie dosyć, że jest wtedy najwięcej światła, to kwitną jaśminy. A poza tym mam wówczas urodziny i imieniny. W lipcu na jakieś dwa tygodnie może pojawić się gorące lato.

O i sierpień potrafi być piękny. A poza tym gdzieś tak w połowie sierpnia zaczyna się To, co najbardziej lubię: przechodzenie lata w jesień.

Wreszcie następuje jesień. Ja co roku czekam na październik i na „babie lato”. To najpiękniejsza pora roku. A potem bywa jeszcze piękniej: Adwent, Oczekiwanie, Boże Narodzenie, Gody i… oby do końca marca.

Niech no tylko zakwitną forsycje, niech wreszcie zagwiżdże kos, niech zagrzmi pierwsza burza… dopiero wtedy będzie wiosna.

Doprawdy, codziennie jest inna pogoda. Wczoraj tj. 28 marca br. straszliwie wiało jakimś lodowatym ziąbem z północy. Opatulony tak, że ledwo zostawiłem odsłonięte miejsce na okulary, poszedłem jednak się przejść. Dzisiaj zapowiadano +7 stopni Celsjusza. Akurat, uwierzę. Ubrałem się jednak po zimowemu jak wczoraj. Jedynie szalika już nie zakręcałem na głowie. No i ten kąśliwie mroźny wiatr zmienił kierunek z północnego na południowy.

Doprawdy, w Netflixie nie ma nic intersującego. Ale – i tu robię wyjątek dla „ale” – można czasami trafić na niezły film. Już nie będę się rozpisywał, że jestem pod urokiem serialu z komisarzem Montalbano i jego ferajny. Naprawdę fajne są te filmy. Oglądam je już po raz drugi. A poza tym ta słoneczna Sycylia, akcja tocząca się przeważnie podczas dnia, dowcipne dialogi, komisarz pływający w ciepłym morzu (ach, jakże mu tego zazdroszczę). Jedyne, czego nie mogę zrozumieć, że ten filmowy Montalbano taki inteligentny gość, a partnerkę w postaci niejakiej Livii ma koszmarnie brzydką.

Ktoś mi podpowiedział, że warto także obejrzeć południowokoreańskie „cudo” w postaci serialu pt. Chwała. Zacząłem oglądać i: akcja toczy się w wielkim mieście (minus jeden punkt), po ciemku (minus jeden punkt), same niemal zbliżenia i gadanina (minus jeden punkt),

Film utrzymany w tonacji niebieskawej (minus jeden punkt). Po jakimś kwadransie stwierdziłem, że kompletnie nie wiem o co chodzi i dałem sobie spokój z tym „cudem”.             Doprawdy, zachwycił mnie skromny na pozór film pt. Osobliwość (The Wonder – 2022), 109 min., reż. Sebastián Lelio z nade wszystko Florence Pugh jako Lib Wright oraz m.in. Tob Jones jako dr. McBrearty oraz przepiękne zdjęcia Ari Wegner.

Po pierwsze Osobliwość to bardzo ciekawa historia z zaskakującym (lecz oczekiwanym) zakończeniem. Scenariusz został opracowany według powieści Emmy Donoghue (tej samej, która napisała sfilmowany także arcyciekawy Pokój).

(A tak nawiasem Emma Donoghue, rocznik 1969, to pisarka co się zowie. Kiedy przypomnę sobie „powieści” niektórych polskich współczesnych tzw. pisarek, to ogarnia mnie tzw. „czysty śmiech”).

Po drugie zdjęcia operatorki(!) Ari Wegner stwarzające niepowtarzalny klimat, nawiązujący ponoć do twórczości malarza, który się nazywa Andrew Newell Wyeth.

Po trzecie maestria reżyserii Sebastiána Lelio, tego od Fantastycznej kobiety (Una mujer fantástica – 2017), 104 min.

Po czwarte Florence Pugh, czyli według mnie objawienie aktorskie. A poza tym bardzo mi się podoba spokojna uroda tej aktorki.

W sumie: bardzo dobry film tak, że postanowiłem okrasić ten zapisek kadrem z tego obrazu.

Doprawdy, mogę jeszcze czytać (i oby jak najdłużej), co czynię bardzo powoli i tylko książki z wyraźnym tekstem. W filmach, zwłaszcza angielskich, wolę oryginalny głos, ale, niestety, muszę zdać się już tylko na napisy.

Dlatego też musiałem odłożyć do dalszego zastanowienia, i lektury tylko z lupą, Dwie opowieści Grahama Greene (1904-1991), wydane przez PAX w 1962, czyli złożone bardzo małą czcionką.

Sięgnąłem zatem po Łuk Triumfalny (1945) Ericha Marii Remarque’a (1898-1970), to raczej na fali po niedawno obejrzanym filmie Na Zachodzie bez zmian.

Powieść  Łuk Triumfalny (wydanie z 2005 r.), to wielkie, „wypasione” tomisko formatu B-5, twarde okładki, obwoluta, 495 stron wyraźną, dużą czcionką zachęcającą do czytania.

Czytam zatem i czytam, i co jakiś czas ogarnia mnie zdumienie albo wręcz… śmiech. A dlaczegóż to? A dlategóż, że po pierwsze, iż doczytałem do strony 160, czyli przeczytałem jedną trzecią i praktycznie w tej powieści nic się nie dzieje oprócz tego, że dwoje głównych bohaterów pije bez ustanku calvados i pali papierosy oraz gada i gada. I gada.

Główny bohater jest nadto lekarzem chirurgiem. I nikomu nie przeszkadza to, że chleje całą noc, a potem jak nigdy nic idzie operować.

(A swoją drogą co jakiś czas objawiają się tzw. piszący lekarze, którzy tworzą powieści, wiersze itd. Ja nie chciałbym leczyć się u takiego lekarza, który zamiast pogłębiać swoją wiedzę

i praktykę lekarską, trwoni czas na – przeważnie – marną twórczość literacką.

A poza tym jeśli jest lekarz, który może być literatem, to dlaczego literat nie może w jakiejś chociażby przychodni… leczyć?

A ponadto słyszałem o jegomościu, który jest nie tylko lekarzem, doktorem nauk medycznych, ale także i pisarzem, i poetą, i językoznawcą, i frazeologiem, i leksykografem, i wydawcą, i nawet doktorem habilitowanym nauk humanistycznych. Co z tego wynika? Ano to, że wszystkie zajęcia wykonuje po łebkach, bo ja nie słyszałem, ani nie czytałem o jakichś wybitnych jego osiągnięciach).

A dlaczego ogarnia mnie śmiech? Otóż dlatego, że chociaż Łuk Triumfalny ma być powieścią poważną, to co i rusz znajdują się w niej kawałki komiczne lub co najmniej dziwaczne. I nie wiem, czy to jest wina nieporadności tłumaczenia, czy też tak jest w oryginale.

No bo co sądzicie o takich kawałkach jak np. ten ze strony 6:

„Ravic poczuł nagle, jak ogarnia go zmęczenie. Ciężko pracował przez cały dzień i nie mógł zasnąć. Dlatego wyszedł jeszcze na miasto, żeby się napić. I teraz, w jednej chwili, w wilgotnym chłodzie późnej nocy, zmęczenie uderzyło w jego głowę jak worek”.

Worek? Jeśli Ravic był aż tak zmęczony, to dlaczego miał jeszcze siły aby wyjść „na miasto”? I dlaczego nie mógł „się napić” w hotelu? I wreszcie nie mogę sobie wyobrazić tego „worka”. Czy to był pusty worek, czy też napełniony? Jeśli napełniony to czym?

Kawałek ze strony 12:

„Ravic przyjrzał się jej uważnie. Wydawało się, że nie jest w stanie się podnieść. Jej twarz rozsypywała się ze zmęczenia”.

Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Jemu ze zmęczenia worek uderza w głowę, a jej twarz się rozsypuje. To znaczy, że co: twarz się rozsypała i nic z niej nie zostało?

Kawałek ze strony 112:

„Ravic zgasił papierosa. Rozejrzał się. Po co to wszystko? Czy wieczór nie był jak tamten gołąb przedtem, jak miękki, szary gołąb?”.

Według mnie nie ma tu również sensu. To tak samo jak gdyby porównać wieczór do… bociana. Byłby sens?

Dłuższy kawałek ze strony 121:

„Uśmiechnęła się i przytuliła do niego. Czuł, jak coś się w nim otwiera i rozszerza, coś ciepłego i miękkiego, rozlewa się i ściąga go w dół jakby wieloma rękami, i nagle nie do zniesienia było to, że stoją obok siebie na stopach, tych wąskich platformach, śmiesznie wyprostowani, próbując utrzymać równowagę, zamiast zapomnieć o tym i osunąć się na ziemię, poddając się szlochowi skóry, wezwaniu sprzed tysięcy lat, kiedy tego wszystkiego jeszcze nie było, mózgu i pytań, i udręki, i wątpliwości – tylko ciemne szczęście krwi…” (wytłuszczenia moje).

Ten kawałek pokazuje jak bardzo trudne jest pisarstwo. Nie sztuka pisać, że jest… coś. Sztuka owe coś nazwać. A nade wszystko owe dziwaczne: poddając się szlochowi skóry ciemne szczęście krwi… Czy skóra może… szlochać? I na czym polega to ciemne szczęście krwi?

Takich kawałków jest znacznie więcej. Jak np. ten ze strony 125, że:

„Wyglądał przez zamknięte okno. Dziwne uczucie pustki pojawiające się potem. Łóżko, które już nic nie mówiło. Dzień, który bezlitośnie rozszarpywał wczoraj niczym szakal skórę antylopy”.

Od razu przypomniał mi się fragment wiersza Adama Zagajewskiego, gdzie autor pisze, że „Śnieg leżał cicho jak Indianin na dachu”. Za każdym razem się uśmiecham, gdy przypomnę sobie ten fragment z Indianinem.

A oto rewelacje na temat miłości, ze strony 128:

„Miłość, pomyślał. Także to jest miłość. Odwieczny cud. Nie tylko rzuca tęczę snów na szare niebo faktów – lecz opromienia romantycznym światłem nawet kupę odchodów: cud, a zarazem szalone szyderstwo”.

Zupełnie natomiast rozbroiło mnie takie oto zdanie ze strony 160:

„Kiedy pomyślę o nas, moja głowa jest ze srebra i czasami przypomina skrzypce”.

No, tu już autor „pojechał po bandzie”. Najpierw Joan Madou „rozsypuje się twarz”, a wkrótce potem jest  z Ravicem, po wypiciu butelki calvadosu,  szczęśliwa i „głowę ma ze srebra”, która „czasami przypomina skrzypce”. Jeśli zatem twarz jej się rozsypała, to jakim cudem głowa bez twarzy może być ze srebra? Chociaż, po prawdzie, skrzypce nie mają twarzy. Miałem okazję poznać tego, czy owego smakosza alkoholu, ale nawet po wypiciu  słusznej, czy też stosownej jego ilości, nigdy nie widziałem, aby jego głowa była srebrna, albo przypomniała jakiś instrument muzyczny.

Autorze – chciałoby się rzec – literatura to poważna sprawa, a nie pisanie, że miłość „opromienia romantycznym światłem nawet kupę odchodów”.

Doprawdy, kiedy piszę te słowa, a jest ostatni dzień marca Anno Domini 2023, wiosny nigdzie nie widać.

Wczoraj musiałem coś załatwić w Sopocie. Wybrałem się potem na spacer po molo. Ludziska opatuleniu jeszcze na zimowo. I chociaż ponoć miało być… +14 stopni Celsjusza, musiałem wyciągnąć z plecaka zimowy kaszkiet, bo wiało zimnem, tym razem z zachodu.

29-31 marca 2023 r.