Motto:
„Zniknie i przepełznie obfitość rozmaita,
Skarby i siły przewieją, ogóły całe zadrżą,
Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie,
Dwie tylko: poezja i dobroć… i więcej nic”.
Cyprian Kamil Norwid
Miałem znajomego, który bardzo pasjonował się piłką nożną. (Piszę w czasie przeszłym, ponieważ zrezygnowałem z tej znajomości, gdy ów znajomy zaczął tłuc książka za książką, zamęczał mnie abym je czytał, a poza tym miał pretensje, także i do mnie: dlaczego nie jest sławnym pisarzem?). Od czasu do czasu zaglądam na jego gryzmoły na Facebooku: w dalszym ciągu łaknie sławy pisarskiej, wyszydza rządzących i nie pozostawia suchej nitki na polskich piłkarzach nożnych.
Swego czasu i ja starałem się być na bieżąco z piłką nożną. Nie lubię jednak gier zespołowych, a poza tym nie uważam piłki nożnej za sport. Jest to bowiem według mnie skrzyżowanie: bijatyki, brutalnej przepychanki, bezładnej kopaniny i bieganiny, przypadkowości oraz publicznego plucia na murawę.
Trzeba jednak orientować się w niektórych zjawiskach, a więc i ja obejrzałem mecz towarzyski Szkocja – Polska. Co tu dużo pisać: już po kilku minutach miałem dość gry polskiej drużyny i ze spokojem czekałem na 2:0 dla Szkotów. Polscy gracze popełniali bowiem głupie błędy, wybijali piłki na oślep, gustowali w podawaniu piłki „do tyłu”, pozwalali Pattersonowi na rajdy i oddawanie strzałów.
Natomiast Szkoci byli szybcy, sprytni, grali „do przodu” no i dokładnie podawali. Jestem zupełnym laikiem jeśli chodzi o znajomość gry w piłkę nożną. Notuję zatem tylko swoje wrażenia. Spokojnie czekałem na 2:0 dla Szkotów. Nagle, dosłownie w ostatnich sekundach meczu, zdarzył się… „cud” i „miękki faul” na polu karnym na Piątku, wykorzystany natychmiast jako celny strzał przez niego samego. Zrobiło się 1:1, czyli znowu bardzo szczęśliwie dla polskiej drużyny. Jestem ciekaw co będzie we wtorkowym (29 bm.) meczu ze Szwecją. Czy sam Lewandowski potrafi przeciwstawić się szwedzkiej „nawale”?
Jestem laikiem jeśli chodzi o kopaną piłkę, natomiast śmiem twierdzić, że… znam się na literaturze, jako czytelnik z długim – i jeszcze dłuższym – stażem. Potrafię zatem odróżnić czytelniczy bubel od arcydzieła. Zresztą wcale nie tak trudno obecnie odróżnić grafomanię od przynajmniej przyzwoicie napisanej książki. Przez bowiem lata czytania posiadłem tzw. instynkt czy też zmysł odróżniania bubli od wartościowej literatury. Wystarczy, że otworzę jakąś książkę, od razu widzę wszystkie błędy, a także – co tu dużo pisać – bezmyślność i bylejakość, słowem… literaturopodobność.
Ponieważ staram się być na bieżąco ze współczesną literaturą polską, zainteresowała mnie ostatnio książka Alfreda Siateckiego pt. Szwindel w Grünbergu, wydana w 2021 r. przez Towarzystwo Miłośników Zielonej Góry Winnica, powieść nagrodzona Lubuskim Wawrzynem Literackim w kategorii proza.
Przez moje ręce przewinęło się ostatnio z kilkadziesiąt polskich „kryminałów” oraz „powieści społeczno-obyczajowych”. Zazwyczaj lekturę kończyłem po kilkunastu stronach, rzadziej po kilkudziesięciu, niektóre jednak przeczytałem (nie wiadomo po co) w całości. Dawniej sporo było literatury wybitnej, ambitnej, lub starającej się za taką uchodzić. Teraz takiej w ogóle nie ma. Dominuje: tymczasowość, szybkość, bylejakość, chwilowa – chociażby… „sława”.
Moje zatem bezustanne poszukiwanie literackiego arcydzieła (lub przynajmniej przyzwoicie napisanej książki) skierowałem właśnie ku m.in. polskiemu „kryminałowi”. No bo a nuż może tu trafi się w końcu literackie arcydzieło?
Gdyby powieść Siateckiego była słaba albo przeciętna, to nie wspomniałbym o niej nawet słowem w tych zapiskach. Jako jednak czytelnik z długim – i jeszcze dłuższym –stażem, mogę powiedzieć, że jest to dobra, przyzwoicie napisana książka. Nie jest to jednak – moim zdaniem – kryminał, chociaż jest w nim i morderstwo, i dochodzenie, i nawet winny, którego istnienie można domyśleć się już w połowie książki.
Najpierw jednak o zaletach (bo będzie także łyżka dziegciu, ale tylko łyżka). Książka jest bardzo staranie napisana pod względem literackim, wręcz pieczołowita jeśli chodzi o realia Zielonej Góry (tytułowy Grünberg) sprzed dokładnie stu lat. Siatecki niemal cyzeluje szczegóły z 1922 r., podając bardzo dokładnie a to marki papierosów jakie się wtedy paliło, a to rodzaje piw i koniaków. Znakomicie oddaje topografię, a nade wszystko atmosferę tamtych czasów. Nie spotkałem ostatnio tak dobrze napisanej pod tym względem książki. Aż się prosi aby ją sfilmować. Jaki jednak polski producent wyłoży pieniądze, jaki reżyser mógłby tę książkę zrealizować. O, Amerykanie by to potrafili.
Także stylistycznie i językowo jest to powieść niemal bez zarzutu. Niemal, bo zdarza się jednak owo tak bardzo przez mnie nielubiane „Ale…” na początku zdań.
Słowem… same niemal superlatywny, ale… no właśnie, ale nie jest to – moim zdaniem – kryminał, ponieważ brak w nim suspensu, zaskoczenia. I to jest ta właśnie łyżka dziegciu. W książce bowiem Siateckiego można dostrzec zjawisko tak charakterystyczne dla innych tego typu powieści oraz współczesnej kryminalnej produkcji filmowej.
Nawet bowiem jak jest dobry pomysł (dobry pomysł to teraz rzadkość, ponieważ aktualnie teraz się wszystko powiela), to gdzieś tak od połowy utworu (czy to literackiego, czy to filmowego), zaczyna autorom brakować wyobraźni, właśnie pomysłu na ciąg dalszy oraz nie ma zakończenia. Stąd wszystkiego albo można się domyśleć już w połowie utworu, albo fabuła zmierza ku bylejakości, lub… otwartości (albo ślimaczy się z odcinka na odcinek, tak jak to jest w serialach).
Czytając powieść Siateckiego widać ogrom pracy jaki w jej pisanie włożył, ale gdyby autor trochę ją przeredagował w drugim poprawionym lub rozszerzonym wydaniu, byłaby to rzecz znakomita na miarę powieści Agaty Christie oraz filmowego Columbo. Chodzi mi właśnie o ów suspens, którego niestety nie ma oraz zaskakujące zakończenie. O, gdyby w ostatnich zdaniach okazało się, że to nie zabił Kalihack, lecz kto inny, to byłoby właśnie To.
Słowa uznania należą się także wydawcy tj. Towarzystwu Miłośników Zielonej Góry Winnica, które książkę Siateckiego zrealizowało przy pomocy finansowej miasta Zielona Góra.
Nawiązując do motta tego zapisku można powiedzieć, że Polacy jako naród potrafią zaskoczyć dobrocią. Jest jednak sporo racji w tym co powiedział Józef Piłsudski – a raczej traktowane jest to jako… wypsknięcie – że „Polska to naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”. Jako bowiem naród potrafimy się sprawdzić, jako ludzie…. ech, szkoda gadać, a raczej pisać. Wystarczy chociażby posłuchać co „nadaje” strona rządowa, a co odpowiada opozycja. Ja, szczęście w nieszczęściu, tego nie słucham, nie słyszę, bo mam ten „komfort”, że mogę wyłączyć słuchawki.
Czy natomiast cokolwiek pozostanie ze współczesnej literatury, a szczególnie poezji? Na pewno książka Siateckiego jako przykład solidnej roboty literackiej ma szanse przetrwania.
25-26 marca 2022 r.
PS
A co do współczesnej poezji to, cóż: w 2020 r. pewna gdańska poetka otrzymała w formie Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska, dalej SKMP, 7.800 zł (siedem tysięcy osiemset złotych), tyle że tego tomika nigdzie w Gdańsku nie kupisz, ani nie wypożyczysz, bo go nigdzie nie ma. Aktualnie, na br., ta sama poetka otrzymała jako SKMP kolejne 9.030 zł (dziewięć tysięcy trzydzieści złotych).
Jeszcze inna poetyka jest znacznie sprytniejsza bo na swój nowy tomik otrzymała: 5.000 zł (pięć tysięcy złotych) jako stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego i 15.050 zł (piętnaście tysięcy pięćdziesiąt złotych) jako stypendium SKMP. Razem jest to zatem 20.050 zł (dwadzieścia tysięcy pięćdziesiąt złotych) na napisanie, zapewne cienkiego, tomika wierszy. Jestem bardzo ciekaw tych wierszy za owe 20.050 zł
Jeszcze „sprytniejszy” okazał się jednak Aleksander Jurewicz, któremu było mało stypendium SKMP w kwocie 18.060 zł (osiemnaście tysięcy sześćdziesiąt złotych) to na napisanie „książki na pożegnanie” otrzymał jeszcze jako stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego dodatkowe 5.000 zł (pięć tysięcy złotych). Razem jest to więc 23.060 zł (dwadzieścia trzy tysiące sześćdziesiąt złotych).
Nie chciałbym być złośliwy, ale jeśli autor przez całe swoje literackie życie nie napisał nic istotnego, to co może ważnego napisać w „książce na pożegnanie”?
Stypendia, nagrody itd. są dla artystów, także dla literatów. Nie mam osobiście nic przeciwko temu. Tylko pytam po raz kolejny: gdzie są te gdańskie literackie arcydzieła? Gdzie w ogóle są te tak mocno dotowane stypendiami książki, jeśli ani w bibliotekach, ani w księgarniach ich nie uświadczysz?
Niektórzy gdańscy literaci mają wyjątkowy „talent” i są spryciarzami w pozyskiwaniu m.in. stypendiów, pochodzących z zasobów publicznych, czyli z kieszeni podatnika. Czy myślą jednak o owym podatniku, o czytelniku, który chciałby wreszcie przeczytać przynajmniej przyzwoicie pod względem literackim napisaną książkę?