DŁONIÓWKA

Nigdy nie przepadałem za dłoniową, czyli siatkówką. Zresztą nie lubię także i koszykówki, i piłki ręcznej. Z gier zespołowych lubię tylko piłkę nożną, ale tę na najwyższym poziomie ligowym (pod, jednakowoż, warunkiem, że piłkarze nie plują na „murawę”).

Zawsze jednak, od kiedy pamiętam, starano się mnie zmusić, ze względu na wzrost, a to do siatkówki, a to znowu do koszykówki. Do piłki ręcznej zwanej szczypiorniakiem raczej się nie nadawałem. A piłka nożna w wydaniu szkolnym wydawała mi się dziką, gromadną bieganiną za ciężką i, zazwyczaj, mokrą piłką. (Nie lubię także bezsensownego „pykania” w ping-ponga).

O, co innego to lekkoatletyka. Zawsze przepadałem za biegami (moim dystansem było 200 m), skokami w dal (uwielbiałem) itd. A „zimową porą” były tylko panczeny. Niech no tylko pozamarzały okoliczne bajora, niech to tylko Nogat „stanął” a już tam byłem. Śmigało mi się po Nogacie wszerz i, jeszcze częściej, wzdłuż uważając na przeręble. (Kiedyś o mało się nie utopiłem. Uratowała mnie… srebrna bransoletka zegarka, ale to opowieść na inny raz).

W liceum wuefista nie wiedząc, że w podstawówce byłem lekkoatletą, starał się ze mnie zrobić jak nie koszykarza, to znowu zawodnika do gry „w sito”. Obserwował mnie bacznie i nie mógł zrozumieć, że moja „skoczność”, jak ją nazywał, podczas swobodnej nad siatką „zabawy z piłką” ani rusz nie „przekłada się” podczas gry w zespole. „Grabowski najlepiej biega na dwusetkę, jeszcze lepiej skacze w dal, a w sito grać nie chce” – zawsze mi dokuczał. Być może stąd się wzięła moja awersja do gry „w sito”. A poza tym nie lubię tłoku, przepychanek, szamotaniny i szarpaniny. W siatkówce, tej już oglądanej w telewizji, zawsze poza tym drażniło mnie to męskie poklepywanie się po plecach a nierzadko i jeszcze niżej. No a poza tym te „przerwy techniczne”, to „licznie na łut szczęścia”, to „psucie zagrywek” itd.

Postanowiłem jednak mistrzostwa Europy Anno Domini 2013 oglądać (VELUX Volleyball European Championships 2013). Pierwszy mecz z Turcją niczym mnie nie zachwycił. Po dwóch partiach nudnego meczu z Francją poszedłem czytać książkę. Były jednak chwile, że siatkówka w meczu ze Słowacją zaczęła mi się nawet podobać. W barażowym meczu z Bułgarią jakoś tak od początku miałem przeczucia, mimo wygrania dwóch pierwszych partii, że nic z tego nie będzie. Zwłaszcza w trzeciej partii siatkarze zaczęli zachowywać się tak, jak nasi reprezentacyjni futboliści: jakby wyraźnie czekali, że „mecz zrobi się sam”, a punkty, to tylko kwestia przypadku lub szczęścia. Bułgarzy tylko na to czekali. Grali „swoje”, a poza tym wyraźnie mieli więcej szczęścia. No i po „sicie”. Nie udała się nam ani olimpiada, ani liga światowa, ani mistrzostwa Europy. Za rok w Polsce są przecież mistrzostwa świata. Ciekawym czy „chłopcy się zbiorą” i pokażą na czym polega „sito” w polskim wydaniu. (Czy ktoś jeszcze pamięta Huberta Wagnera i jego drużynę?).

Zniesmaczony grą siatkarzy postanowiłem poprawić sobie humor i obejrzeć ponoć świetny polski film, nagrodzony na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni, pt. W imię… w reżyserii… Małgośki Szumowskiej. Już gdzieś w tych zapiskach podkreślałem, że mam w sobie taki „czujnik kinofila”, że jak film jest nudny to zaczynam ziewać. Im film jest nudniejszy, tym częściej ziewam. Tak było i tym razem. Ziewałem i ziewałem, ziewałem i ziewałem. Film, według mnie, jest najzwyczajniej nudny, a poza tym powierzchowny. Nuda i powierzchowność to przekleństwo sztuki. Wysiedziałem jednak do końca. Nie rozumiem zachwytów nad tym filmem, ani zachwytów nad rolą Chyry. Jest jednak scena, która mogła mnie w tym filmie poruszyć. Kiedy ksiądz Adam rozmawia przez Skypa ze swoją siostrą zaczyna płakać. Łzy mu spływają po policzkach, kapią z nosa. A tuż zaraz jest zbliżenie z czystą i niezapłakaną twarzą księdza. Płakał zatem, czy nie? A poza tym to popijanie księdza. Jakież to banalne. To w ogóle zastanawiające, że jak facet ma problemy od razu sięga po alkohol. („Znieczulanie się” wódeczką, papierochami, „skrętami” itd. jakież to banalne).

Zrobić film o uczuciach to naprawdę trudna rzecz. Przekonałem się o tym oglądając na jednym z telewizyjnych kanałów filmowych niemiecki obraz pt. Kraina śniegu (Schneeland – 2005), 145 min., reż. Hans W. Geissendörfer. Melodramat ten ciągnął się i ciągnął, reżyser dziwaczył i dziwaczył wlokąc widza po wymyślnych manowcach swojego filmu. Oglądałem jednak ten film zastanawiając się: czym stała się sztuka filmowa, że reżyserzy nie potrafią opowiadać o uczuciach, że nie potrafią opowiadać obrazami, że w ogóle nie potrafią opowiadać.

Zarówno W imię… jak i Kraina śniegu to niby filmy o miłości, tylko że miłości, uczuć w tych filmach nie ma. Jest za to przynudzanie, „metaforyzowanie” i, w moim przekonaniu, kompletna nieumiejętność opowiadania.

Jaki film mi się ostatnio podobał? Proszę bardzo: Nieznajoma (La Sconosciuta – 2006), 118 min., reż. Giuseppe Tornatore. Tak, to jest film z dobrze opowiedzianą, przejmującą historią, dobrze sfotografowany, ze świetną muzyką Ennio Morricone.

Trochę ochłonąłem po odpadnięciu polskiej drużyny siatkarskiej z rozgrywek mistrzostw Europy. W dalszym ciągu trwają rozgrywki ćwierćfinałowe, a potem oczywiście półfinały i finał. Dłoniówka ma się dobrze.

26 września 2013 r.