Oprócz wymienianego na wszystkie przypadki koronawirusa, do znudzenia powtarzany jest – jako tzw. „zalecenie” – komunikat „Zostań w domu”.
A ja dodałbym do tego komunikatu… „trumnę zamów, śmierci czekaj”. Pełne zatem hasło „Zostań w domu”, mogłoby brzmieć: „Zostań w domu, trumnę zamów, śmierci czekaj” albo „Zostań w domu, z dnia na dzień konaj, zdychaj”.
No bo ileż można „zostać w domu”? Z doświadczenia wiem, że jeśli jest się po szpitalnym zabiegu, to maksymalnie dwa tygodnie można wytrzymać.
(Po usunięciu pęcherzyka żółciowego sposobem laparoskopowym było ze mną tak: w poniedziałek wczesnym rankiem zostałem przyjęty do tzw. „kliniki jednego dnia”. Przed południem miałem zabieg. Nazajutrz, tj. we wtorek, wypisano mnie, a już środę elegancko pozszywany w pięciu miejscach, pojechałem do Gdańska do biblioteki i spacerowałem bez większych sensacji.
Po innym zabiegu i w sumie trzydniowym pobycie w szpitalu, w czerwcu 2019 r. dwa tygodnie nie wychodziłem z domu. Obłożywszy się książkami namiętnie czytałem Johna Grishama).
A teraz zdrowi, w sumie, ludzie mają „zostać w domu”. Jeśli zostaną w domu, to cóż robią, czym się zajmują? Zapewne oglądają telewizję, czyli seriale. Ileż jednak można oglądać seriali? Akurat ja jestem dosyć wymagający (czytaj: wybredny), więc odrzucam wszystkie – mówiąc brutalnie – śmieci w postaci: bredni kręconych z ręki, gadających gęb, bezustannych nawalanek oraz supermenów, którzy ratują świat. Seriali zatem nadających się do oglądania pozostaje niewielka garstka.
Co robi młodzież? Zapewne „gra w komputer”, czyli zajmuje się różnymi „grami”.
Ileż jednak można ogłupiać się serialami i grami? Ciekawym czy ludzie podczas epidemii czytają? Jeśli tak, to, co czytają? Jeśli jednak wierzyć badaniom Biblioteki Narodowej, to aż 60% w ogóle nie czyta książek, a z pozostałych około 40% także 40% nie posiada książek lub co najwyżej podręczniki szkolne. A zatem w sumie tylko około 20% całej populacji posiada jakieś książki w domu, czyli statystycznie wychodzi to 7.600.000, czyli w zaokrągleniu, myśląc pozytywnie, jakieś 8.000.000. Wcale niezła sumka. Przy czy należy wziąć pod uwagę, że niektórzy mają tylko książki szkolne, a niektórzy mieszkania książkami zawalone.
(Zapewne nie tylko ja zwróciłem uwagę, że prawie ci wszyscy, którzy tak mądrzą się w telewizji na temat koronawirusa oraz politycy lubią pokazywać się na tle półek i szaf zawalonych książkami. Żeby jeszcze te wszystkie książki mieli w głowie.
W tym miejscu przypomina mi się pewna anegdotka oparta – jak to się mówi – na autentycznym fakcie.
Otóż anegdotka ta dotyczy pewnego mojego znajomego profesora, przemądrzałego, oczywiście, na swoim punkcie, ale lubianego. A więc kiedyś ten profesor szedł korytarzem z naręczem książek. Na co jedna ze studentek zapytała: – „Profesorze, ma pan to wszystko w głowie? Na co profesor odparł: – „Ja mam to w wszystko w dupie”).
Co do mnie, to przeczytawszy w zachwycie Rok 1794 Reymonta zastanawiałem: co wybrać z mojej domowej biblioteczki? Od kilkudziesięciu lat zabieram się do czytania Gombrowicza i za każdym razem odkładam z przekonaniem, że to są jakieś bzdety, a nie literatura. I tym razem było tak samo. Pomyślałem: przełamię się i sięgnąłem po tom trzeci oraz piąty jego Dzieł z 1986 roku, czyli Trans-Atlantyk i Kosmos. I po raz kolejny odłożyłem z komentarzem: „Panie Witoldzie…” lub może bardziej bezpośrednio „Panie Witku, Panie Witku, czy Pana było stać tylko na takie bzdety?”.
Znalazłem jednak coś do czytania dla siebie. Najpierw był to opasły tom, formatu B-5, a więc nienadającego się do wygodnego czytania, pt. Emanuel Swedenborg autorstwa Signe Toksvig. Kto wie, może zagłębił bym się w lekturze tej książki, gdyby nie podkusiło mnie przeczytanie do niej wstępu pt. O Emanuelu Swedenborgu rozmawiają Czesław Miłosz i Ireneusz Kania, czyli tłumacz dzieła Toksvig. Obaj Panowie przekomarzają się ze sobą jednocześnie popisując się, kto z nich więcej wie. Z tym, że więcej mówią o sobie niż o Swedenborgu. Czytając owo przekomarzanie się zastanawiałem się: po co to komu potrzebne? Na pewno jest wiele ludzi, którzy nawet nie słyszeli o Swedenborgu. Czy przez to są głupsi albo mniej inteligentni? Czy przez to są mniej użyteczni i potrzebni?
Trafiłem jednak na książkę, która była gdzieś ukryta w trzeciej warstwie mojej domowej biblioteczki. To Llod’a Cassel’a Douglas’a (1877-1951) Szata (1942). Czytam wydanie z 1987 r., a więc wydrukowane na marnym papierze, tekst jest gęsto zbity, a literki malutkie, malusieńkie tak, że bez lupy nie dałoby się takiego tekstu czytać.
„Wstrzeliłem się” idealnie ową Szatą w czas Zmartwychwstania Pańskiego. I teraz lektura tej powieści zajmuje mnie bez reszty. Staram się przy tym nie zwracać uwagi na „Ale…” na początku zdań, którym tekst jest naszpikowany jak dobra kasza skwarkami. (A swoją drogą przysłowiowej „cholery można dostać” z tym „Ale…” na początku zdań).
Wszystkie te jednak filmy, książki, cała ta sztuka, to jednak nic w porównaniu z tym, co się dzieje na kwietniowym niebie Można by nawet powiedzieć, że Niebo jakby chciało wynagrodzić swoimi niebiańskimi zjawiskami astronomicznymi niedogodności dnia codziennego.
Na początku bowiem kwietnia była to koniunkcja Księżyca i Wenus, potem Wenus przeszła przez Plejady, wreszcie dla tych, którym chciało się wcześnie wstać, objawił się Wielki Różowy Księżyc. Czegóż chcieć więcej? Chociaż dla mnie, osobiście, owo „zostań w domu” to jest prawdziwa męka, w sytuacji, gdy zawsze, bez względu na pogodę trzymałem się zalecenia lekarza: „codziennie, długi spacer”.
„Czy byłeś tam?” – zapytam kończąc ten zapisek słowami Marcellusa Lukana Gallo z Szaty.
8-13 kwietnia 2020 r.
Ps. 1.
(No, a taka marginesie, to za dziewięć miesięcy znacznie wzrośnie tzw. dzietność).
Ps. 2. Zapisek ten okraszam zdjęciem Pietra Barletty Księżyc, Wenus, Plejady.