ANI MAGII, ANI BLASKU KSIĘŻYCA

Zapiskiem tym zapewne narażę się wszystkim (dla ścisłości: niektórym) zakochanym w… Woodym Allenie. Tak, tak, to nie pomyłka: zakochanym, co podkreślają zawsze, gdy mowa o… Woodym Allenie. Nie rozumiem jak można zakochać się w facecie i to jeszcze w takim jak Woody Allen. Na pewno tym wszystkim zakochanym w Woody Allenie chodzi chyba jednak nie o faceta, lecz o… no właśnie o co? O jego scenariuszowo-filmowy talent? O popularność? O to, że otrzymał ileś tam Oscarów (konkretnie cztery i, moim zdaniem, co najmniej o kilka za dużo)?

Widziałem, jako kinofil, większość filmów Woody Allena. Z wielu wyszedłem nie mogąc znieść bezustannej gadaniny płynącej z ekranu. Po pozostałych filmach nie pozostała w mojej pamięci ani jedna sekwencja, ani jedna scena.

Niejako z kinofilowego obowiązku obejrzałem kilka ostatnich filmów Woody Allena, a również dlatego, że miałem już dość zachwytów, w tym nade wszystko „ochów” i „achów” niektórych moich znajomych.

Przed wieloma laty obejrzałem jednak film Allena, bardzo długi film, który mi się podobał. Nie pamiętam jednak tytułu tego obrazu. Natomiast nie podobały mi się ani Wszystko gra (Match Point – 2005), 124 min., ani Vicky Cristina Barcelona –2008, 96 min., ani O północy w Paryżu (Midnight in Paris – 2011), 100 min., ani zwłaszcza Magia w blasku księżyca (Magic in the Moonlight – 2014), 97 min.

Bardzo dziwnych rzeczy można naczytać się o tym filmie w recenzjach i omówieniach. Chyba tylko po to by zmylić widza i wmówić mu to, czego w filmie nie ma. Bardzo „sprytny” jest także plakat filmowy, na którym stoją w bardzo romantycznych pozach Stanley (Colin Firth) i Sophie (Emma Stone). Jeszcze „sprytniejszy” jest fotos, na który i ja, stary kinofilowy lis, dałem się nabrać. Oto bowiem na wspomnianym fotosie widać brzeg morza (Śródziemnego?), siedzącą na ręczniku Sophie i tuż obok wynurzającego się z wody Stanleya. Pomyślałem: dobrze się składa, bardzo lubię aktorstwo Firtha i obejrzę sobie w scenerii Prowansji i z widokami Morza Śródziemnego, przednią wakacyjną komedię.

A tu kompletne rozczarowanie. Firth przebrany za Chińczyka pokazuje na scenie „sztuczkę” ze znikającym słoniem. Koń, przepraszam, słoń by się z tej „sztuczki” uśmiał, bo tylko kompletny dureń bez wyobraźni nie dostrzeże jak ta „sztuczka” została zrobiona. A potem Stanley jedzie do swojej ciotki do Prowansji by przy okazji „zdemaskować” spirytystyczne uzdolnienia Sophie. Nie ma w tym filmie krzty magii, nie ma także blasku Księżyca. (Księżyc wprawdzie pokazuje się w planetarium, ale jest tak samo sztuczny jak burza, która przyłapuje Stanleya i Sophie). Nie ma romantyzmu. Nie ma także miłości.

Za to się w tym filmie aż do znudzenia gada. Ileż ten Stanley musiał wypowiedzieć tekstu by wreszcie dojść do wniosku, że kocha Sophie.

Kino to są ruchome obrazy, to umiejętność opowiadania jakiejś historii obrazami. Allen uparł się, że postawi kamerę i będzie do niej albo sam gadał, albo zatrudni do tego celu aktorów. Mnie jego „sztuczki” filmowe absolutnie nie odpowiadają. Być może niektórzy widzowie lubią siedzieć w kinie i słuchać gadaniny płynącej z ekranu. Kochać jednak za to Allena?

Kino to niemal stwarzanie świata, to Magia, do której potrafili zbliżyć się tylko nieliczni: Kubrick, Kobayashi, Fellini.

28 sierpnia 2014 r.