ZŁOTO I BIEL

(Albo: Zniewoleni światłami października)

 

Złoto i biel. I wokół, i więcej nic,

– prawie nic? – tu nie ma. Może jeszcze

tylko – wszędzie – ponad tą bielą – błękit.

I jeszcze na chwilę… my – zniewoleni? –

 

światłami października. Zasłuchani

w szelest – ptasich? – skrzydeł… Łabędzi,

których tu kilka obok nas przebywa?

Nie, raczej stada podniebnych aniołów.

 

One na promieniach Słońca w to miejsce

przybyły? Aby zaświadczyć, lecz o czym?

Że są? Czy dopiero świateł, ciszy trzeba?

Października aby je usłyszeć, nieomal…

 

zobaczyć? Bo skąd – i dlaczego – nagle tyle

w powietrzu bieli prawie przezroczystej

osypującej się lśnieniami jakby z piór, niby

z wielkich, niemal dotykalnych skrzydeł?

 

Staliśmy, zatem zachwyceni – zniewoleni –

światłami października. Nie mogąc, raczej

nie chcąc, zrobić kroku. Bo po co? I gdzie?

W powietrze – my? – lecz jakimże sposobem?

 

Na skrzydłach uniesienia? Wyobraźni?

Zachwycenia pogodą października? Szansą?

Bo jeszcze właśnie tu jesteśmy… zniewoleni

– już zewsząd – światłami października.

 

(2003)