W Gdańsku, na św. Ducha, „gruby” deszcz mnie zastał.
Lało tak, że o mało na strzępy parasola mi nie rozerwało.
Nie było gdzie się schować (chyba, że w… monopolowym).
Lecz kryć się przed majowym deszczem choćby i gwałtownym?
A wtedy nie zobaczyłbym, jak „rzygacze” – strumieniami
wody – rzygają aż na środek ulicy. Tak w ten dzień lało.
Ale wnet, jak to maju, ulewa jak przyszła, tak i nagle ustała.
Gdańsk tak piękny się zrobił, jakiego przedtem nie widziałem.
Szedłem – ze św. Ducha … Mokrą, a potem Grząską.
(Doprawdy nie wiem, skąd takie nazwy ulic, na których
nigdy mokro, ani, tym bardziej, grząsko nie było. Na pewno
za to wąsko, ale są to ulice na południe, ku Słońcu, zwrócone).
Skąd to się wszystko bierze – myślałem, idąc – i ten
„gruby” deszcz, i te światła, i barwy po nim, i również te
tłumy majowe? Przecież deszcz nie pada dla samego siebie.
A te kolory: jakby ktoś się śpieszył, zanim szybko wyschną.
No i jeszcze moja obecność w tym wodnym pejzażu.
Czy jestem w nim przez przypadek? A to niewyraźne, jakby
małym pędzlem, pacnięcie? To mam być ja? Kiedy mi
Malarz tę akwarelę, gdy już będzie gotowa, być może, pokaże.
2015 r.