ZDARZYŁO SIĘ W UZDROWISKU
albo L’esprit de l’escalier,
czyli
Ironiczne (niekiedy sarkastyczne) obrazki współczesne z transcendentialami
Gdańsk, 2023, ss.187
Motto:
…Szeptem do mnie mów, mów szeptem
Jak najciszej mów, bo wciąż się boję,
By zły los słów nie podsłuchał twoich,
Aby marzeń nam nie ukradł nikt.
Codziennie ktoś komuś mówi
To samo, co mówisz dziś ty,
Lecz słowa tak łatwo pogubić,
Więc wiele słów, a mało szczęść
spotyka się na świecie tym…
Szeptem, piosenka Ludmiły Jakubczak[1]
Rozdział X
1
Monsignore nie mógł ochłonąć po telefonie, który przed chwilą otrzymał. Nie dosyć, że Lunia, bratanica, spóźniała się na obiad, to w dodatku jeszcze ta wiadomość, że liczna grupa jego byłych parafian założyła jakieś „stowarzyszenie apatytów”. W pierwszym odruchu, gdy o tym usłyszał, chciał odpowiedzieć:
– A co mnie mogą obchodzić jacyś tam apatyci – ponieważ od razu skojarzył to z apatytem[2], minerałem. – Jest stowarzyszenie miłośników halitu, może być i apatytu.
Kiedy jednak jego rozmówca, który rejestrował „stowarzyszenie apatytów” wyjaśnił mu, że jest to stowarzyszenie obojętnych wobec religii, nieufnych wobec episkopatu oraz „rekrutujących się” z antyklerykałów, Monsignore zdenerwował się podwójnie.
– Bo przedstawiciele episkopatu przemawiają w imieniu kogoś, kto nie dał im prawa głosu, ponieważ nawet jeśli Bóg jest, to się z nimi nie zadaje – przekazywał mu opinię apatytów urzędnik.
Po apostatach, którzy nie dawali mu spokoju od jakiegoś czasu, pojawili się także apatyci. A poza tym po co go ów urzędnik o tych apatytach informował? Na pewno nie z lojalności, ale po to by mu dopiec, dokuczyć.
A ponadto zapewne chciał pokazać jaki to on, urzędnik, jest ważny.
– Czekaj no, przyjdziesz ty jeszcze do mnie – pomyślał Monsignore. – Apatyci, czyli obojętni. Jak ich zwał tak zwał. Obojętni wobec religii, wobec Boga? Po co jednak się z tą obojętnością obnosić, zakładać jakieś stowarzyszenia. Chciałbym przeczytać misję tego stowarzyszenia, jego statut. Jesteś obojętny, to sobie bądź. Bóg, czy też Absolut albo Ostateczna Racja lub Sens… są dla ciebie obojętne? A co w takim razie dla ciebie – apostato, apatyto – obojętnym nie jest? Ja jestem tylko „naziemnym personelem Stwórcy”. – Monsignore już nieco uspokojony przypomniał sobie zasłyszane gdzieś na swój temat określenie. – Jeśli „przemawiam” to tylko w swoim imieniu, a podczas spowiedzi jestem po stronie spowiadającego się, nie Boga.
Lunia spóźniała się, napisała wprawdzie esemesa najpierw, że nie zdąży na obiad, a w jakiś niedługi czas potem, że obiad już zjadła.
– Co ją takiego mogło zatrzymać? Wyszła z domu o wpół do piątej rano. Nie chciała aby ją w ten pierwszy dzień podwoził do pracy ani on sam, ani tym bardziej Teotym. Zmianę kończyła o czternastej. W domu więc powinna być o piętnastej, jeśli chciała pójść nieco dłuższą drogą przez park. Nie ma tu znajomych, nie mogło jej zatem nic zatrzymać. Co więc mogło się stać – niepokoił się stryj Luni ksiądz infułat Orencjusz Wiator zwany Monsignore.
A kiedy jego niepokój sięgał zenitu i już sam nie wiedział: czy dzwonić do Aurego, czy wysyłać w poszukiwaniu Teotyma, czy też może samemu wyjechać, albo i wyjść naprzeciw, zatelefonował do niego właśnie Teotym, aby zajrzał do wizjerni, jak nazywano pokój z ekranami dronowych kamer.
To Teotym był pomysłodawcą i „masztalerzem” – jak sam o sobie trochę ironicznie się wyrażał – dronowej stajni. Z początku Monsignore się wzbraniał, że nie będzie podpatrywał parafian. Zgodził się jednak w końcu na drony, gdy nie było sposobu na sprytnych, jak im się wydawało, złodziei ryb ze stawów rybnych. Bo ci złodzieje pojawiali się nie widomo kiedy, błyskawicznie zarzucali sieci, a potem schowani za nasypami i groblami je wyciągali. Jeszcze tego samego dnia o świcie świeże ryby ze stawów Monsignore kupowało się na rynku albo w rybnych delikatesach niejakiego Cywka, który je oferował z cwaniackim uśmiechem.
W końcu drony sprowadzono. A stało się to tak, że Ninie, żonie Popiśnika, czyli Larysza, która przygotowywała album fotograficzny o polichromiach kolegiaty, zamarzyło się aby pokazać kolegiatę z lotu ptaka. Znalazła w Internecie firmę produkującą drony. Przyjechał jej właściciel i tak zachwycił i polichromiami, i całym uzdrowiskiem, że postanowił nie tylko wyposażyć, ale także zapewnić serwis do wszystkich dronów. Teotym nauczył się nimi nawigować i w razie potrzeby na życzenie Monsignore: – No, Teoś, wypuść, któregoś z tych twoich ptaków – kierował drona a to nad stawy, a to nawet nad sadzawkę Dzierżysława.
– Apostatów jednak nie wypatrzyłeś – wyrzucał przy każdej okazji Monsignore Teotymowi nawiązując do niedawnej, niespodziewanej wizyty Sobiesława i Stelli Sawickich.
– Skąd mogłem wiedzieć, że to jacyś apostaci. Przecież nie mieli tego napisanego na czołach. A poza tym nie mogłem się rozdwoić, bo przecież naciągałem „obojowi” wody z naszej świętej studzienki.
„Obojem” nazywali i Monsignore, i Teotym… Konstantego.
– Dobrześ się wtedy spisał – Monsignore chwalił jednak zachowanie Teotyma. – A teraz cóżeś tam wypatrzył?
Teotym pokazał na ekranie idącą wolnym krokiem Lunię w towarzystwie Konstantego.
– No ten, to żadnej nie przepuści – pomyślał Monsignore o Konstantym. Przypomniał sobie, że przecież umówił go na próbę z organistą. – Jakimże jednak sposobem, i gdzie, poznał Lunię. A teraz coś bezustannie mówi do niej, a ta zachowuje się jakby wcale nie była głucha, bo co i raz przystają i się śmieją.
2
Wszystko się wyjaśniło w kilka chwil potem, gdy Monsignore jakby nigdy nic wyszedł na taras i siedział udając zaczytanego w Biblii.
– Stryju, poznałam, i to już pierwszego dnia, bardzo ciekawych ludzi.
– Co ty nie powiesz – chciał odpowiedzieć Monsignore. Wstrzymał się jednak z tą uwagą i czekał aż bratanica coś mu wyjaśni. Uprzedził ją jednak Konstanty.
– Idę sobie księże Orencjuszu do ciebie na próbę z organistą, tak jak się umówiliśmy, a tu przywołuje mnie Dzierżek, który właśnie siedzi w restauracji z Michaliną. A potem od słowa do słowa okazało się, że idziemy z Michaliną w tym samym kierunku.
– Dzierżek? Trzeci-Biały? – upewniał się Monsignore, tak jakby samo imię Dzierżka do identyfikacji osoby, o której mowa, nie wystarczało.
– Tak on sam w swojej własnej osobie.
– Siedzieli w restauracji i jedli obiad? – nie mógł się nadziwić Monsignore. – A co ty masz do powiedzenia? – zwrócił się do bratanicy wyraźnie i powoli wypowiadając słowa.
– Stryjaszku, opowiem ci kiedy indziej – powiedziała Lunia i spąsowiała. – Jestem tak bardzo niewyspana, że chyba natychmiast się położę.
– Dzieżek… przecież on nie lubi kobiet – Monsignore zastanowił się. – W jaki sposób oni się poznali? Wiesz coś o tym? – pytał, gdy Lunia poszła do swojego pokoju.
– Najwidoczniej jednak lubi – odparł Konstanty.
– Dzierżek? Może być i Dzierżek – powiedział bardziej do siebie niż do Konstantego Monsignore, po czym poszli na próbę do kolegiaty.
3
W tym czasie, gdy Konstanty szedł z Michaliną do kolegiaty, przy restauracyjnym stoliku Marcin i Anastazja dopytywali się: kto zacz owa milcząca młoda kobieta o zadziwiającej urodzie, która zachowuje się jakby nie rozumiała co się do niej mówi.
– Jest głucha, a właściwie niedosłyszy – wyjaśniał Dzierżek. – Nie mogłem znieść jak się na termach do niej odnoszą – rzekł, chociaż w pierwszej chwili zamierzał powiedzieć: jak ją traktują, a nie chciał wyjawić, że pracuje na termach jako sprzątaczka.
– I tak to cię ruszyło? – pytał Marcin. – A gdybyś jej nie zobaczył, nie zapatrzył się w jej oczy.
– Nie wiem. Doprawdy, nie wiem. Prawdopodobnie tak samo bym zareagował. Urzekła mnie jednak i nic na to nie poradzę – mówiąc to odwrócił się w kierunku, dokąd przed chwila Michalina odeszła w towarzystwie Konstantego. Wydawało mu się, że w sierpniowym powietrzu, w jego słonecznych wibracjach w dalszym ciągu widzi postać dziewczyny. Na pewno wyczuwał jeszcze jej zapach. Niespotykany zapach. Chciałby poczuć go w większej intensywności jeszcze raz. Michalina bowiem była esencją tego zapachu.
– Powiedziała mi, że jej stryjem jest Monsignore, że przez jakiś czas postanowiła się u niego zatrzymać.
– Monsignore? A to dopiero. Obecność zatem na wszystkich niedzielnych mszach będzie dla ciebie obowiązkiem – powiedział Marcin, ale wnet tego pożałował. Miał to być niby żart, ale okazało się, że wyszło bardzo niezręcznie.
W porę przyszła mu z pomocą Anastazja.
– Zdaje się, że tylko ona jedna z nas wszystkich jak tu siedzimy, pracuje.
– Jedni pracują, podczas gdy inni mogą być kuracjuszami – odparł Marcin.
– Ale ona jest… sprzątaczką – nie wytrzymał Dzierżysław.
– No cóż, praca jak każda inna – starał się wejść w położenie Dzierżka Marcin.
– To chyba jednak tylko tymczasowe zajęcie. Kobieca intuicja podpowiada mi, że jest to wartościowa dziewczyna. I gdyby nie to, że nie dosłyszy…
– A może tę pracę jako sprzątaczka traktuje jako wakacyjny zarobek – Marcin znowu zagalopował się ze swoimi podpowiedziami.
– Z tego, co usłyszałem na termach, to koleżanki Michaliny naigrawały się z niej, że jako „fi… fi… fi… filo… filolog polski” została filomiotłą i filoszmatą – Dzierżek zademonstrował w jaki sposób panie z term, odnosiły się do Michaliny.
– Jest polonistką – Anastazja uśmiechała się. – A zatem intuicja mnie nie myliła.
– To zmienia postać rzeczy – dodał poważnie Marcin. – Ale, polonistka jako… sprzątaczka?
– Takie czasy. Nie sądzę aby to był jej wybór.
– Moglibyście jakoś dziewczynie pomóc. Szkoda jej urody – podpowiedziała Anastazja.
– No tak, ale ona jest przecież głucha – to odezwał się Marcin.
– Nie dosłyszy – sprostował Dzierżek.
– Nie znalazłbyś jej coś u ciebie? W końcu masz wydawnictwo.
– Raczej miałem. I nie mam zamiaru reaktywować.
– Może zostałaby rzecznikiem prasowym twojej firmy – podpowiadał Marcin.
– Mamy już rzecznika. Uzdrowisko też ma.
– A może mogłaby zostać… „twarzą” uzdrowiska. W końcu z taką urodą – pomyślała głośno Anastazja. – Do tego słuch nie jest potrzebny.
4
Prowadzili w dalszym ciągu tę rozmowę, podczas gdy do ich stolika zbliżyły się owe trzy wszędobylskie starsze panie, które przez kuracjuszy zdążyły już zostać nazwane Trzema Gracjami. Ktoś nawet powiedział, że nie jest źle dopóty podchodzą i rozmawiają. Jeśli jednak któraś z nich dotknie rozmówcę, to wycieczkę na drugi świat ma gwarantowany.
– Mam. Mam! – nagle wykrzyknął Marcin aż się obejrzały przechodzące tuż obok Trzy Gracje.
– Co takiego? – zapytali prawie jednocześnie Anastazja i Dzierżek.
– Można by nakręcić film, albo spot reklamowy uzdrowiska. Zaczynało by się to od tego, że spacerują sobie po uzdrowisku Trzy Gracje, czyli trzy panie w bliżej nieokreślonym wieku. Potem można by pokazać różne kąpiele, zabiegi, termy, a na koniec, po tym wszystkim, że owe Trzy Gracje przekształciłby się w trzy młode dziewczyny. To byłaby taka przenośnia, że uzdrowisko przywraca młodość i urodę.
– To doskonały pomysł – ocknął się nagle z jakiejś melancholii Dzierżysław. – Tylko kto by się tym wszystkim zajął. A nade wszystko skąd wziąć aż trzy młode, w dodatku ładne dziewczyny, kiedy uzdrowiskowa przeciętna oscyluje około, chyba, siedemdziesiątki.
– Realizacją mogłaby się zająć Nina. Komentarzem – Marcjanna, chociaż na wizji też się bardzo dobrze prezentuje. A trzy młode dziewczyny? Jedną, a właściwie dwie już masz: Michalina i… Anastazja.
– A trzecia?
– Kasia-Ingrid – podpowiedziała Anastazja.
– No to, nie pozostaje nam nic innego jak całą rzecz teraz obdzwonić i ustalić – powiedział Marcin i sięgnął do telefonu komórkowego.
– A ja w takim razie zamawiam dobrego szampana – rzekł Dzierżysław.
Nie rozmawiali o pieniądzach, bo od dawien dawna było oczywiste, że wszelkie inicjatywny, czy też pomysły finansowało sprywatyzowane uzdrowisko a nade wszystko ogrodnicza firma Dzierżysława, kopalnia soli Marcina oraz korporacja rodziny Ba.
5
Pozostawmy Dzierżka na jakiś czas, gdy rozmyśla o Michalinie, bo w tej samej chwili Konstanty ma próbę w kolegiacie. Grze muzyków przysłuchuje się Monsignore już zupełnie zapomniawszy o apostatach i apatytach.
Tak jak Konstanty proponował, grają: fragmenty Johanna Sebastiana Bacha Koncert na obój d-moll; George’a Frideric’a Handla Sonatę na obój F-dur; Tomaso Albinoniego Koncert na obój d-moll; Antonio Vivaldiego Koncert C-dur i F-dur, i a-moll; Georga Philippa Telemanna Koncert f-moll…
Któryż jednak z tych utworów wybrać, gdy wszystkie są arcydziełami. Zresztą ileż można podczas mszy zagrać: zaledwie fragmenty. Przydałby się jednak jakiś koncert w kolegiacie. Przy okazji być może zebrałoby się trochę grosza, na renowację polichromii. Żeby zadbać i o kolegiatę, i o polichromie tak, aby odzyskały swoją świetność potrzebuje – bagatela – „bagatela”, tak właśnie wyraził się jeden z konserwatorów, dziesięć milionów złotych. Pójdą na to owe dziesięć tysięcy euro z jego jurorowania na tę niby piosenkę o uzdrowisku, którą miał skomponować Konstanty. Zresztą Konstanty zaskoczył go nie tylko grą na oboju, ale również i swoim gestem, gdy przyszedłszy na próbę wręczył mu na wejście garść pieniędzy mówiąc, że zarobił przed chwilą w parku grając do kotleta Gabriel’s Oboe. Zapytał go też, czy podczas podniesienia na sumie mógłby zagrać ten sam utwór. Czemu, nie: melodia jest nie tylko znana, ale także podniosła, a nade wszystko bardzo piękna.
Dlatego, że Monsignore wyraźnie brakowało słów na wyrażenie tego, czego słuchał i w ogóle doznawał. Ach, ci wielcy arcymistrze muzyki dawnej, a także i ci, którzy jak Konstanty i organista tę muzykę grają. To oni, kompozytorzy, muzycy, tak naprawdę doznają Niepojętego, podczas gdy on wprawdzie ksiądz infułat, lecz jedynie „naziemny personel Stwórcy”, nigdy, przenigdy nie będzie miał dostępu do Niepojętego.
– Ponieważ Bach, Handel, Albinoni, Vivaldi, Telemann… to kompozytorzy barokowi. A przecież można by sięgnąć do Renesansu, do: Palestriny, Lasso, Victorii …, co Monsignore na to? – zwracał się Konstanty do księdza infułata, który go po próbie, zaprosił go na kolację, tak jak zapowiadał.
– Ja jestem tylko „naziemnym personelem Stwórcy” – odparł pokornie Monsignore. –
I nigdy nie doznam, jak wy muzycy, Niepojętego.
– Ależ księże Orencjuszu, nie możesz tak mówić. Z kolei my, my muzycy, nigdy nie będziemy doświadczać tego co, ksiądz doznaje odprawiając mszę.
– To jest tylko celebracja, misteria, teatr, w które tak naprawdę nie wiadomo, czy sami księża wierzą. – Poczuł, że chyba za bardzo zagalopował się tym stwierdzeniem, bo bardzo szybko dodał: – Tak naprawdę, to najważniejsze dzieje poza tym wszystkim, najczęściej w odosobnieniu, w osobistym kontakcie między mną a Bogiem, czy też Absolutem albo Ostateczną Racją lub Sensem… obojętnie jakby To zwał, słowem między mną, a Niepojętym. I nikt ani mnie, ani tobie tego, co doświadczasz, nie odbierze. Wiele jednak osób nawet sobie tego nie uświadamia, bo jest im to najzwyczajniej niepotrzebne. Ot, całe ich życie sprowadza się do tego aby najeść się, napić, a potem wypróżnić, a przy okazji pozachwycać „dupeńkami”. A przy tym jakże czepiają się tego tu życia. Jakże chcieliby tu żyć jak najdłużej. Najczęściej nie wiedzą: dlaczego, dla kogo i po co.
Słowa Monsignore coraz bardziej zdumiewały Konstantego, który spodziewał się czegoś całkiem innego. Widocznie i księża mają swoje wątpliwości.
6
Konstanty nigdy nie zapomniał wizyty sprzed laty u pewnego księdza z sąsiedniej parafii w swoim mieście nad zatoką, gdzie mieszkał na stałe. Przyszedł na posiedzenie redakcji parafialnego pisemka, w którym zamierzał pisać felietony na temat muzyki sakralnej. Miał zacząć od ulubionego Giovanniego Pierluigi da Palestriny. Na zebranie przyszedł nieco wcześniej. Zapukał. Drzwi otworzył mu młody ksiądz, redaktor naczelny, który uchylił je tylko na tyle, aby widoczna była jego twarz. Stwierdził, że Konstanty przyszedł na wcześnie, chociaż do umówionej godziny pozostawało nie więcej niż kwadrans. Wywiązała się krótka rozmowa, podczas której ksiądz wątpił w sakralność utworów Palestriny. Podkreślił z dziwnym uśmiechem, że on w Boga nie wierzy.
– Jak to możliwe by ksiądz nie wierzył w Boga? – nie mógł wyjść ze zdumienia Konstanty.
– Nie wierzę – uśmiechał się drwiąco. – A jednak jestem księdzem. Po czym zatrzasnął przed nim drzwi. Konstanty już chciał odejść, gdy napotkał pozostałych członków redakcji. Niemal dosłownie zagarnęli go ze sobą i uczestniczył w posiedzeniu redakcyjnym tego pisemka, prowadzonym przez księdza, który przed chwilą mu oświadczył, że w Boga nie wierzy. Od tamtego czasu nie dał się namówić na udział w żadnych parafialnych pisemkach.
A teraz jeszcze te wątpliwości księdza infułata, który w dodatku podkreśla, że jest „tylko naziemnym personelem Stwórcy”, czyli administratorem, duszpasterzem, bez jednakże… duchowości?
– Duchowieństwo bez duchowości – powiedział bardziej do siebie niż do Monsignore.
– Co tam sobie szepczesz. Co, duchowieństwo bez duchowości? Raczej: ludzie bez duchowości. Bóg, a tym bardziej księża, którym bezustannie się „udowadnia” wszelkie możliwe niegodziwości, tak jakby tylko oni byli grzeszni, są już nikomu niepotrzebni. Coraz więcej za to jakichś apostatów i apatytów. Ciekawym jakiego… „boga”, jakie wartości, w co oni wierzą? Bo przecież Kościół trwa już dwa tysiące lat i mimo zawirowań trwać dalej będzie. A życie bez duchowości, bez sztuki, ale takiej przez duże „S”, bez muzyki, ale takiej przez duże „M” jest nic niewarte. Znasz jakąś do słuchania, o! właśnie pełną duchowości, niekoniecznie sakralną, współczesna muzykę?
– Musiałbym się zastanowić.
– No właśnie. A Bach, Handel, Albinoni, Vivaldi, Telemann… będą trwać zawsze i jeszcze ci „twoi”: Palestrina[3], Lasso[4], Victoria[5].
– Grałem dzisiaj księdzu Gabriel’s Oboe.
– No tak, ale to jest Morricone, muzyka filmowa.
7
Ich rozmowę przerwała siostra Klementyna, która wniosła parujący półmisek piskorzy usmażonych w śmietanie. Zaraz za nią podążał Teotym trzymając oburącz dużą brytfannę z duszonym „a la infułat” sumem ze stawów Monsignore.
– Tak jak przyrzekałem: są piskorze, jest i sum. Ten sum to a propos jutrzejszej sumy – roześmiał się Monsignore i zawtórował mu Teotym.
– Nie wiem o czym gadaliście, ale sadząc po waszych minach za mądre to nie było – podsumowała ich rozmowę siostra Klementyna. – A teraz zabierajcie się do jedzenia, aby wam nie wystygło. „Primum edere, deinde filosophari” – dodała roześmiana i wyszła. Pozostał Teotym, który wnet zakrzątnął się serwując infułatową nalewkę na zielonym pieprzu.
Po infułatowej nalewce, której według Monsignore można było wypić co najwyżej dwa kieliszki, Teotym podał zmrożone, półwytrawne, miejscowe wino, które nie tylko idealnie harmonizowało do rybnych potraw, ale także i do ciepłego, wręcz upalnego wieczoru, powoli przekształcającego się, jak to w sierpniu, w dość wczesną już noc.
8
Kiedy Konstanty wyszedł od Monsignore, ten postawił zajrzeć wiedziony chyba bardziej ojcowskim niż stryjowym instynktem do pokoju Michaliny. Przedtem wyszedł na dwór, by przekonać się, że światła w oknach bratanicy są zgaszone. Zastanowiły go jednak zamknięte okiennice, które przecież, w tak ciepłą noc powinny być uchylone.
Zaniepokojony postanowił zajrzeć do jej pokoju. Michaliny jednak nie było. Sięgnął po komórkę aby do niej zadzwonić. Jego wzrok padł jednak na esemesa następującej treści:
„Stryju, jestem w dobrych rękach. Pan Sławek zaprosił mnie na kolację. Nie martw się o mnie. Lunia”.
Widocznie biesiadując z Konstantym nie słyszał nadchodzącego esemesa.
– A poza tym jaki Sławek? Co za Sławek? – Monsignore nagle ogarnęła złość. – Chyba, że… Dzierżysław? Ale przecież dla wszystkich jest Dzierżkiem. No tak, ale dla Luni jest pewnie Sławkiem – domyślał się i powoli zaczął się uspokajać. – Kolacja? Pewnie ze śniadaniem? No, szybko ci to poszło, moja panno.
Zszedł do wizjerni i próbował uruchomić któregoś drona o większym zasięgu, aby namierzyć komórkę Luni. Nie szło mu jednak, a nie chciał w swój niepokój angażować Teotyma. Nie wiedział, że w tę noc bratanicy nie namierzy.
9
Dzierżysław był w kłopocie. Wypił bowiem wystarczającą ilość wina, by – mówiąc kolokwialnie – nie „siadać za kółkiem”. Mógł wprawdzie spacerkiem w jakąś godzinkę z przysiadaniem na ławkach, dotrzeć do budynku swojego wydawnictwa i tam przenocować, ale po drodze, nawet wśród spacerujących kuracjuszy, na pewno ktoś by go wypatrzył. A po co ktoś ma wiedzieć, że „ma wypite”. Zastanawiał się czy by nie zadzwonić po Jana Chryzostoma, ale zaniechał tego pomysłu.
Nagle wzrok jego padł na podjeżdżającego fiakra, z wszędobylskimi napisami „Ba”, z którego wysiadło dwoje kuracjuszy po przejażdżce po uzdrowisku. Wróci zatem fiakrem.
– Szanowny pan do tartaku, czy do leśniczówki? – zapytał rozpoznając go woźnica.
– Do domu – odparł Dzierżysław.
Ruszyli wolno przed siebie, lecz gdy przejeżdżali obok kolegiaty Dzierżysław poprosił, by woźnica się zatrzymał.
– Zaraz wracam. Proszę tu na mnie czekać.
Postanowił zatelefonować do Michaliny. Przez dłuższy czas nie odbierała telefonu.
Dzierżysław już chciał zrezygnować, gdy usłyszał jej rozespany głos:
– Co takiego mogło się stać, że budzisz mnie ledwo zasnęłam?
– Nie mogę zapomnieć twojego zapachu – odrzekł zgodnie z prawdą.
– Co? Co takiego – Michalina nie rozumiała go. – Czyżbyś gustował w zapachu term i środkach czystości?
Dzierżysław zrozumiał, że niechcący popełnił faux pas.
– Nie mogę zapomnieć… twojego zapachu – wypowiadając te słowa zreflektował się, że popełnia faux pas jeszcze większy, ponieważ to zabrzmiało jak seksualna propozycja.
Michalina przez dłuższy czas milczała. Wyczuł, że mówiąc uśmiech się do niego: –
– Masz wokół siebie tyle najwspanialszych zapachów.
– Ale twój jest niepowtarzalny, wierz mi. – Chciałbym cię zaprosić na przejażdżkę bryczką, a potem na kolację do mojego domu.
– Bryczką? Po nocy? I pewnie w jakieś ustronne miejsce?
– Jeśli ustronnym można nazwać mój dom w leśniczówce.
– Za chwilę będę. Gdzie masz tę swoją bryczkę? Muszę tak się wymknąć aby nikt mnie nie zauważył.
10
Po niedługiej chwili niemal bezszelestnie pojawiła się i bezgłośnie ruszyli w stronę domu Dzierżysława. Michalina wkrótce na jego ramieniu zasnęła. Jechali nie śpiesząc się i gdy znaleźli się już poza uzdrowiskiem w pewnej chwili Dzierżysław zapytał woźnicę:
– Cóż to za jakiś dziwny dźwięk?
– Dźwięk? Nie, to raczej szelest. Szelest traw i zbóż. Pięknie w tym roku obrodził jęczmień.
Dzierżysław wysiadł z bryczki. W jego ślady poszedł także woźnica, który zapaliwszy papierosa tak aby dym nie drażnił śpiącej Michaliny doglądał koni.
Dzierżysław stanął na brzegu łanu jęczmienia i podziwiał falujące w lekkim, ciepłym wietrze kłosy. Zupełnie jakby znalazł się wewnątrz obrazu Vincenta van Gogha. Od razu przypomniał sobie piosenkę Gwiaździsta, gwiaździsta noc[6], która, w wykonaniu Jackie Evancho, tak go niedawno urzekła, że słuchał jej po wielekroć.
– Starry, starry night…[7] – zanucił podziwiając ogrom i piękno rozprzestrzeniającej się sierpniowej nocy.
Czyż może bardziej piękna i niepowtarzalna chwila niż ta, której właśnie doznawał. Oto w bryczce śpi Michasia, którą tak nieoczekiwanie obdarowała go Opatrzność. Nie wierzył ani w przypadki, ani w zbiegi okoliczności. Tak widocznie musiało się stać. Tak samo jak stawała się istniała ta sierpniowa noc z kłoszącym się jęczmieniem, wygwieżdżona od krańca do krańca horyzontu.
W pewnej chwili zapragnął obudzić Michasię i pójść z nią skrajem tego jęczmienia. Tuż bowiem niedaleko stał las, jego sadzawka oraz dom. Nie chciał jednak jej budzić. Dał znak woźnicy i powoli ruszyli w stronę leśniczówki.
11
W niedługą chwilę potem Dzierżysław wziął na ramiona Michasię i zaniósł ją do domu. Pożegnał się z woźnicą, który znając Dzierżysława, nie chciał wziąć zapłaty. Dzierżysław wsunął mu jednak do kieszeni banknot z Sobieskim.
– Jestem dla pana w każdej chwili do dyspozycji – odparł obdarowany woźnica. – Proszę do mnie dzwonić, a pojawię się w każdym miejscu, gdzie tylko pan sobie zażyczy.
Bryczka odjechała i pierwsze, co uczynił Dzierżek, to rozpalił ogień w kominku.
Dzierżysław nie zmrużył w tę noc oka zapatrzony w twarz Michasi. Obudził ją o czwartej rano budzik w komórce. Nastawiła go wczoraj. Wszak jej zmiana na termach zaczynała się o piątej rano.
Otworzyła oczy: całe pomieszczenie wypełniał blask ognia z kominka oraz znacznie jaśniejszy, bijący gdzieś znad sadzawki Dzierżka.
Dzierżysław drzemał na fotelu. Było jej bardzo ciepło. To żbik Pankracy znalazł sobie przy niej miejsce.
Nie widziała jeszcze tak dużego kota, który zajmował niemal pół posłania, na którym leżała. A gdy ujrzała kuśtykającego do niej Serwacego i powłóczącego jednym skrzydłem Bonifacego w pierwszej chwili chciała wykrzyknąć.
Pankracy położył jednak na niej łapę, tak jakby dawał do zrozumienia, że wszystko jest w porządku i nie powinna się niczym martwić.
– Sławek, gdzie ja jestem? – próbowała cicho obudzić Dzierżysława, który nie słyszał budzika.
– U mnie jesteś. U mnie.
– A ta menażeria? – pokazała na przytulonego do niej na całej swej długości Pankracego i stojące obok niej bociany.
– No tak, powinienem cię uprzedzić. A co: nigdy nie widziałaś żbika i bocianów?
– Ten kot to żbik?
– W całej swojej okazałości. Jeszcze nigdy nie zrobił krzywdy żadnemu mojemu gościowi. I po pozycji w jakiej śpi, widać, że cię w pełni zaakceptował.
– O piątej zaczynam zamianę. Jak ja się stąd wydostanę?
– To termy w niedzielę też pracują?
– Jak najbardziej. Właśnie w niedzielę jest najwięcej kuracjuszy
– Na pewno zdążymy. A teraz pobiegniemy do mojej sadzawki. Woda o tej porze jest naprawdę orzeźwiająca.
12
Poświata światła zodiakalnego rozświetlała wschodnie niebo, gdy po kąpieli usiedli na chwilę pod kocami by ją podziwiać.
– Wydaje mi się jakbym śniła. Nie spodziewałam się, że mogą istnieć aż tak wspaniałe zjawiska. I jeszcze ten szelest, jakby muzyka wiatru…
– To łan pobliskiego jęczmienia…
W tym momencie ich usta spotkały się i zaczęli się kochać tak namiętnie, jak nikt i nigdy dotąd się nie kochał.
W pewnej chwili Dzierżysław, aby nieco odsapnąć, zaczął recytować:
Było to nocą w porze żniw,
gdy śliczny jest łan pszenny –
w księżyca jasny blask wśród niw,
wybrałem się do Annie.
Niepostrzeżenie mijał czas,
aż się zgodziła wdzięcznie,
gdy poprosiłem tylko raz:
Odprowadź mnie przez jęczmień!
Pszenicy łan i łan jęczmienia
prześlicznie się zieleni;
noc szczęsna, nie do zapomnienia
wśród łanów z moją Annie.
Błękitne niebo, ucichł wiatr
i księżyc opromieniał,
a jam ją zgodną, chętną kładł
wśród łanów, wśród jęczmienia.
Wiedziałem, miłość łączy nas
z pierwszego już wejrzenia
więc całowałem raz po raz
wśród łanów, wśród jęczmienia.
Zamknąłem ją w uścisku splot,
jej serce biło w drżeniach.
Szczęsne to miejsce było, ot,
wśród łanów, wśród jęczmienia.
Lecz na ten księżyc i gwiazd moc,
co noc tę opromieniał –
i ona wciąż tę pomni noc
wśród łanów, wśród jęczmienia[8].
– Prawie wszystko się zgadza oprócz imienia i Księżyca.
– Ale miałaś za to światło zodiakalne, wschód Słońca i… mnie.
Michalina chwilę się zastanowiła, po czym i ona zaczęła recytować:
Rajski ptak Słońca wzleciał, roztrząsnął swe pióra,
Zapalił pół niebiosów, zaiskrzył pół morza,
I pieśń światła wyrzucił w niezmierne przestworza,
I zgłuszył śpiew Księżyca, nocy trubadura.
Ziemia – Danae leży w perłach ros. U łoża,
Odchylona już rąbków mgły srebrzy się chmura,
A na złotem wezgłowiu dogasa purpura
Jutrzennych róż, zaledwie rzuciła je zorza.
Italio! Dzień kochankiem pośpiesza do ciebie.
Na ogromnych twych wodach, na szerokim niebie,
Skrzydlate Słońce twoje nie wschodzi, lecz wzlata!
Ale ja z krain idę, kędy na dnia progu
Świt, we łzach cały długo wyprasza się Bogu,
By mu patrzyć nie kazał na stary ból świata.
Michalina skończyła i Dzierżysław pomyślał, że nie wszystkie sprzątaczki potrafią recytować o sierpniowym świcie wiersz z zapomnianego tomu Marii Konopnickiej[9].
– Michalino! Dzierżysław kochankiem pośpiesza do ciebie… – spróbował sparafrazować wiersz Konopnickiej.
I znowu zapadli w miłosne uniesienia. A gdy na chwilę przestali, bo wytropił ich wydostawszy się w końcu przez uchylone okno Pankracy, Dzierżysław powiedział Michalinie, że we wczorajszą sobotę zaczęła i oficjalnie zakończyła pracę na termach. Bo od sobotniego wieczoru już pracuje, wprawdzie jeszcze formalnie nie podpisawszy umowy, w projekcie, jako… „Twarz uzdrowiska w Halitowem Zdroju”.
– Zgadzasz się? – zapytał Dzierżysław.
– Wczoraj na termach przez cały czas puszczali stare polskie przeboje. Jeden z nich szczególnie podobał mi się, bo powtarzano go kilka razy. Zaczęła nucić: …Szeptem do mnie mów, mów szeptem / Jak najciszej mów, bo wciąż się boję, / By zły los słów nie podsłuchał twoich, Aby marzeń nam nie ukradł nikt. // Codziennie ktoś komuś mówi / To samo, co mówisz dziś ty, Lecz słowa tak łatwo pogubić, / Więc wiele słów, a mało szczęść / spotyka się na świecie tym… Kochany.
[1] Szeptem – piosenka Ludmiły Jakubczak (1939-1961), napisana w 1961 roku. Autorem słów jest Jacek Korczakowski, zaś muzykę skomponował Jerzy Abratowski
[2] apatyt, minerał z gromady fosforanów. Należy do minerałów szeroko rozpowszechnionych występujących we wszystkich typach skał.
[3] Giovanni Pierluigi da Palestrina (1525_1526-1594), „Bach Renesansu”.
[4] Orlando di Lasso (1532-1594).
[5] Tomás Luis de Victoria (1548-1611).
[6] Gwiaździsta, gwiaździsta noc: Starry, Starry night (Vincent), piosenka Dona McLeana z 1971 r.
[7] Starry, starry night, tekst i słowa Don McLean, 1971 r. „Starry, starry night / Paint your palette blue and gray / Look out on a summer’s day / With eyes that know the darkness in my soul / Shadows on the hills / Sketch the trees and the daffodils / Catch the breeze and the winter chills / In colors on the snowy linen land // Now I understand / What you tried to say to me / How you suffered for your sanity / How you tried to set them free / They would not listen they did not know how / Perhaps they’ll listen now // Starry, starry night / Flaming flowers that brightly blaze / Swirling clouds in violet haze / Reflecting Vincent’s eyes of China blue / Colors changing hue / Morning fields of amber grain / Weathered faces lined in pain / Are soothed beneath the artist’s loving hands // Now I understand / What you tried to say to me / How you suffered for your sanity / How you tried to set them free / They would not listen they did not know how / Perhaps they’ll listen now // For they could not love you / But still your love was true / And when no hope was left in sight / On that starry, starry night / You took your life as lovers often do / But I could have told you Vincent / This world was never meant for one as / Beautiful as you // Starry, starry night / Portraits hung in empty halls / Frameless heads on nameless walls / With eyes that watch the world and can’t forget / Like the strangers that you’ve met / The ragged men in ragged clothes / A silver thorn on a bloody rose / Lie crushed and broken on the virgin snow // Now I think I know / What you tried to say to me / How you suffered for your sanity / How you tried to set them free / They did not listen they’re not listening still / Perhaps they never will…”.
[8] Edward Burns (1759-1796) Łan jęczmienia, tłumaczenie Ludmiła Marjańska
[9] Maria Konopnicka, Italia, Warszawa 1901 r., Wydawnictwo Gebethner i Wolff (druk u Anczyca w Krakowie).