CAPTATIO BENEVOLENTIAE. Utwory nowe

Opowiadania i poezje
Data wydania: 2023

 

Książka zawiera dziewięć wyróżnionych na ogólnopolskich konkursach literackich opowiadań w Zamościu, Oświęcimiu, Poznaniu i Toruniu oraz wiersze, za które autor otrzymał pierwszą nagrodę w II edycji Konkursu Poetyckiego im. Jana Leończuka w Białymstoku oraz drugą nagrodę w XVIII edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Władysława Broniewskiego „O LIŚĆ DĘBU”, w Płocku.

W 2022 Jan P. Grabowski otrzymał nagrodę specjalną Marszałka Województwa Pomorskiego za wybitne zasługi w dziedzinie twórczości artystycznej oraz upowszechniania i ochrony kultury na rzecz mieszkańców województwa pomorskiego.

CAPTATIO BENEVOLENTIAE. Utwory nowe.

Gdańsk 2023, ss.212.

 

Na okładce wykorzystano

reprodukcję obrazu Vincenta Van Gogha

Zachód słońca: pola pszenicy w pobliżu Arles

 (hol. Zomeravond, korenveld met ondergaande zon,

ang. Sunset: Wheat Fields Near Arles)

namalowany w czerwcu 1888 podczas jego pobytu w miejscowości Arles.

 

 

 

„Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego”

Motto:

 

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów,

moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach,

spodniach albo w powiewnych tkaninach,

Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda,

 zamyślony, kołysany marzeniami porno.

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu,

nie na gry i zabawy młodości.

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem,

 układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni.

 

Uczciwe opisanie samego siebie

 nad szklanką whisky na lotnisku,

 dajmy na to w Minneapolis[1]

 

Czesław Miłosz

 

 

 

GŁADKA SKÓRA

 

Introdukcja

Profesor Stanisław „Sonus”-Ptaszyński siedział w sali dworca lotniczego na ławce sam. Nie oczekiwał żadnego towarzystwa. Nawet nie czuł zmęczenia po kilkunastogodzinnej, w sumie, podróży samolotem z międzylądowaniami w Dżajpur i Monachium.

Nie chciał nocować w hotelu, ani tym bardziej u znajomej Krystyny Skowrońskiej. Nie lubił tych ceregieli z nocowaniem u znajomych, nawet u tak zaprzyjaźnionych jak Krystyna. Zresztą nanocował się po hotelach już wystarczającą ilość czasu. Pora wracać do domu, do mieszkania pachnącego lawendą, którą uwielbiał w każdej postaci.

Jakby mimowolnie – niemal samochcąc – obserwował kobiety: „ich tyłki i uda”. To zastanawiające, że mężczyzna ma zawsze apetyt na kobiety. – „Gorzej bywa z konsumpcją…” przypomniał sobie słowa swojego znajomego rówieśnego mu, także starszego już przecież pana.

Nagle spostrzegł w kolejce do odprawy kobietę o czarnych sięgających pół pleców włosach. Uniosła dłoń o oliwkowej karnacji skóry. – Farida? Podszedł do niej. – Farida? – zapytał. Kobieta odwróciła się…

 

Czarne włosy

Stanisław stał w kolejce do kasy. Zazwyczaj w sklepiku osiedlowym, gdzie robił podstawowe zakupy nie było kolejek. Tym razem był siódmy albo ósmy, jeśli licząc i tego nieco zdenerwowanego jegomościa przed nim, głośno komentującego oczekiwanie na uiszczenie opłaty.

Kolejka zapewne utworzyła się dlatego, że to był wtorek. A w tym dniu sprzedawano gorące wędzone wędliny. Ich zapach unosił się w całym sklepie, a nawet na zewnątrz. Tuż bowiem za sklepowymi drzwiami zgromadziła się gromada różnej maści psów i piesków, które za każdym uchyleniem owych drzwi oblizywały się, poszczekiwały, a nawet niektóre z nich podniosły wysokie pełne jakichś modulacji wycia.

Poza tym była to godzina dziesiąta, a więc czas na pierwsze, a może już drugie śniadanie ekspedientek, które nic sobie nie robiły z narastającej kolejki.

– Panie, ja mam tego dość – jegomość przed Stanisławem z puszczoną samopas brodą drwala rzucił na ladę wędzone kiełbasy, aż jedna z nich spadła między równo stojące, nieco okurzone butelki najtańszego wina.

I wtedy Stanisław stanął tuż za tą kobietą. Ani wchodząc do sklepu, ani przechodząc na koniec kolejki nie dostrzegł jej. Dopiero teraz, gdy znalazł się tuż za nią, dostrzegł jej czarne, sięgające pół pleców włosy. Czy to był czarny kolor nie był w stanie określić, ponieważ wydawało mu się jakby pobłyskiwały granatowo, to znowu miały barwę ciemnego brązu. Najpiękniejsze jednak stało się w chwili, gdy promienie Słońca je rozświetliły. Wtedy każdy jej włos, zachowując swoją czarność, rozświecił się chyba wszystkimi barwami tęczy. Wyglądało to tak, gdy lekko poruszała głową, jakby różnokolorowe światło przesypywało się na jej włosach.

Stanisław stał urzeczony. Jeszcze czegoś takiego nigdy nie widział, a przecież przeżył swoje lata i nie raz podziwiał najwymyślniejsze kolory fryzur swoich znajomych.

Odruchowo, chyba nie zdając sobie z tego sprawy, przybliżył twarz do włosów nieznajomej. Pachniały… oszałamiająco. Tak właśnie określił ich zapach, gdy już z zakupami wyszedł ze sklepu. Nie była to żadna z woni, z którymi się dotychczas zetknął. Dopiero potem nazwał ją zapachem… orientalnym, zapachem Lewantu.

W pewnej chwili do nieznajomej podbiegło dwóch czarnowłosych chłopców o oliwkowej cerze, z lodami w dłoniach. Nieznajoma pochyliła się ku nim i zanim Stanisław zdążył się cofnąć, poczuł na swoim udzie jej jędrne, kształtne biodro.

– Ach, przepraszam – nieznajoma powiedziała po angielsku i wtedy Stanisław ujrzał, zza opadających włosów jej smagłą twarz i grafitowe oczy.

Uśmiechała się do niego przepraszająco, po czym zwróciła się do chłopców aby mówili do niej po angielsku.

Jegomość, który przed chwilą opuścił kolejkę, chyba rozmyśliwszy się wrócił i widząc zauroczoną minę Stanisława mruknął do niego:

– Wszystko z panem w porządku? – Po czym bardziej do siebie niż do Stanisława dodał – Coraz więcej i u nas tych czarnuchów. Skąd oni się biorą? Migranci… kurtka na wacie.

Nieznajoma kupiwszy chłopcom lody oraz zaopatrzywszy się w jeszcze inne codzienne artykuły wyszła ze sklepu. Była wysoka i wcale nie szczupła, ale szła lekko kołysząc się w biodrach.

Nawet nie wiedział w którym poszła kierunku. Gdyby nie ten jegomość przed nim z brodą drwala, zapewne zaraz wyszedłby za nią.

 

Balkon

Zresztą, gdy znalazł się już w swoim mieszkaniu, pomyślał, że nie ma piękniejszych stworzeń niż kobiety. Tak właśnie pomyślał o kobietach, że są to stworzenia, ba! – dodawał zawsze po swojemu – boskie stworzenia.

Nigdy się jednak nie ożenił. Zawsze tłumaczył się tym, że nie miał na to czasu, ponieważ pochłaniała go bez reszty praca, wreszcie kariera naukowa. Miał znajomych i znajome i to mu jak najbardziej wystarczało.

Ba! Kobiety – uśmiechnął się do siebie siedząc w swoim pokoju przed zestawem kilku ekranów i aparaturą do nagrywania dźwięku.

Nie dawała mu bowiem spokoju ścieżka dźwiękowa do najnowszego filmu  debiutującego reżysera. Stanisław nie potrafił przeboleć mamroczących i bełkoczących aktorów. A już nie mógł znieść tego, że wszystkie efekty dźwiękowe miały być wygenerowane komputerowo.

– Dźwięk? To ma być dźwięk? – zawsze się obruszał. – Żadne efekty nie zastąpią szelestu spadających liści, plusku padającego deszczu, czy szumu wiatru…

Nie, miał tego dość. Wyszedł na balkon i wtedy ujrzał na sąsiednim balkonie, naprzeciw niego nieznajomą ze sklepu. Drzwi były szeroko otwarte, chociaż to dopiero początek kwietnia. Czuło się już w powietrzu wiosnę, ale ta jak zawsze nad Zatokę Gdańską przybywała dopiero w połowie kwietnia.

Nieznajoma bawiła się z chłopcami. Porozumiewali się w jakimś nieznanym języku. Ujrzawszy jednak Stanisława zwróciła się do chłopców, że odtąd mają mówić po angielsku.

Skąd mogli przybyć – zastanawiał się Stanisław. – Z Indii? Nie, raczej z Bliskiego Wschodu. Tak, z pewnością to był arabski – chłopcy zaniechawszy angielskiego w tym właśnie języku porozumiewali się z ich matką, a może… babcią?

Blok z mieszkaniami naprzeciw niego wybudowano mimo protestów niemal całej dzielnicy. W tym miejscu miał być park. Spółdzielnia sprzedała jednak teren deweloperowi, a ten szybko pobudował kilka budynków. Zabudowa jednak, ponoć zgodna z normami architektonicznymi była tak ciasna, że można było usłyszeć – jak teraz Stanisław – rozmawiających sąsiadów z balkonu w bloku naprzeciw.

Stanisław pamiętał sytuację, gdy odbierano te bloki. Przechodził akurat wtedy obok jakiejś komisji i zapytał dlaczego mimo protestów wielu mieszkańców dzielnicy domy jednak postawiono. Wspominał także coś o ustawie o dostępie do światła i do widoku za oknem.

– Panie – odpowiedział mu ktoś z owej komisji – młodzi ludzie teraz potrzebują mieszkań, a pan mi tu o widoku za oknem. – Panie, my nie naruszamy pana, ani nikogo innego „dóbr osobistych” w postaci, jak to pan ujął, dostępu do światła i widoku za oknem. – A jak chcesz pan widok, to jedź pan nad Zatokę Gdańską – dodał ktoś z komisji, a reszta roześmiała się Stanisławowi w nos.

Okazało się wkrótce, że były to mieszkania na wynajem. Bo któregoś razu, gdy Stanisława odwiedził Ryszard, jego najbliższy przyjaciel, i gdy stali na balkonie, doliczyli się w mieszkaniu naprzeciwko trzydziestu dwóch osób. Wszyscy o ciemnej karnacji skóry.

– To mają być mieszkania dla młodych osób? Sami migranci. I w dodatku same czarnuchy. Skąd ich tam się tyle wzięło? Przecież to jest mieszkanie nie większe od twojego. Stasiu, spierdalaj[2] stąd czym prędzej – powiedział wtedy Ryszard. Tak właśnie powiedział, chociaż także był profesorem – „spierdalaj stąd”.

Nie tak łatwo jest zamienić miejsce zamieszkania. Sprzedać owszem można niemal od ręki. Gdzież jednak są teraz mieszkania bez widoku z murami za oknem? A poza tym Stanisław musiałby rozwiązać umowę z operatorem m.in. światłowodowego szybkiego Internetu, miał tu zaprzyjaźnionego lekarza pierwszego kontaktu, wreszcie mieszkał niedaleko centrum. Na uczelnię w kwadrans mógł dojechać tramwajem.

 

Wypadek Stanisława

Stanisław zatem „przyzwyczaił się” do widoku ciemnoskórych migrantów, którzy w różnej liczbie pojawiali się w mieszkaniu naprzeciw.

– Dzień dobry – powiedział po angielsku, a nieznajoma uśmiechając się zapytała jak się ma.

– Dobrze, całkiem dobrze – odparł i to był ich wtedy cały dialog.

Stanisław wrócił do komputerów. Nie szła mu jednak praca. Ciągle myślał o nieznajomej z balkonu naprzeciw. Powinien jak w każdy dzień pójść na długi spacer.

– Codziennie panie profesorze… dziesięć tysięcy kroków. Przynajmniej dziesięć tysięcy kroków – zapamiętał słowa zaprzyjaźnionego lekarza pierwszego kontaktu.

Postanowił zatem wybrać się do Parku Oruńskiego. To będzie pięć tysięcy kroków w jedną stronę i tyleż samo z powrotem.

– Najlepiej byłoby iść trasą Na Wale, ale tam pełno tych cholernych rowerzystów i rozhukanych wielbicieli hulajnóg, którym trzeba ciągle ustępować drogi – pomyślał.

Wybrał zatem trasę bezpieczniejszą. Nagle, mimo że jezdnia była pusta, pojawił się na chodniku rozpędzony rowerzysta i całym pędem najechał na niego. Rowerzysta uciekł, a Stanisław jakoś tak dziwnie upadł na jedno kolano, a potem usiadł na chodniku. – Pierdoleni[3] rowerzyści – pomyślał. – Nie dosyć, że mają jezdnie, że mają ścieżki rowerowe, to jeżdżą, gdzie im się podoba.

– Nic panu nie jest? Pomóc panu? – ktoś podniósł go z chodnika.

– Nie. W porządku – odparł, chociaż paliło go jakimś nieznośnym bólem lewe kolano, na które upadł.

Po kilku krokach podniósł nogawkę spodni. Okazało się, że ma zdartą skórę na kolanie i kości piszczelowej. Postanowił wracać. Przypomniał sobie, że po drodze jest jakaś apteka. Kupił płyn do dezynfekcji. Otarcie okazało się powierzchniowe, ale postanowił ranę zdezynfekować i zabandażować. Przez chwilę pomyślał o swoim lekarzu, ale tylko machnął ręką. Posiedzi w domu dzień, dwa i obtarcie się zagoi.

Na drugi albo trzeci dzień sąsiadka, pani Agnieszka, mieszkająca drzwi w drzwi zaniepokojona jego nieobecnością zadzwoniła i widząc bandaż zaofiarowała się z pomocą. Odmówił. Zajął się swoją pracą dźwiękowca. Dzięki szybkiemu Internetowi mógł uzgodnić wiele szczegółów dotyczących najnowszego filmu, w którym opracowywał dźwięk.

 

Farida

W któreś południe zwabiony Słońcem wyszedł na balkon. Dostrzegła go nieznajoma bawiąca się z chłopcami.

– Dzień dobry – pozdrowił ją po angielsku, a nieznajoma znów zapytała jak się ma.

– Całkiem dobrze – odparł, chociaż czuł się kiepsko.

– A dlaczego utykasz? – zainteresowała się, a on się zezłościł na siebie, że nie zdążył  ukryć bandaża pod spodniami dresu.

– To nic takiego – odparł. – Zwykle otarcie.

– A mogłabym to zobaczyć? – zainteresowała się, a Stanisława zdziwiło, że jego obtarcie i bandaż nazywa „to”.

– Kimże ona może być, że zaofiarowuje się z pomocą – pomyślał. – Kim jesteś? – zapytał. – Lekarzem?

– Nie – odparła. – Nie jestem lekarzem.

– A więc jesteś pielęgniarką?

– Nie, pielęgniarką też nie jestem.

Stanisław zawahał się: jeśli nie jest lekarzem ani pielęgniarką, to kimże jest. Poczuł jednak nieodpartą chęć zobaczenia jej z bliska.

– Znasz się więc na obtłuczonych kolanach?

– Tak jakby – odparła.

Ich rozmowie przysłuchiwało się kilkoro ciekawskich sąsiadów, którzy pod pozorem jakichś zajęć na balkonie wyszli aby najzwyczajniej dowiedzieć się o czym może rozmawiać szanowany profesor z jakąś ciemnoskórą migrantką, która przybyła z Syrii. Bo przecież sąsiedzi wszystko wiedzą. Nie wszyscy zapewne znali angielski, ale wystarczyło popatrzeć na tego mężczyznę w średnim wieku i na tę kobietę jeszcze zupełnie młodą, aby zrozumieć, że nie jest to już zwykła znajomość.

– Klatka A, mieszkanie 20, jest winda. Zapraszam – powiedział zdecydowanie.

Pojawiła się jednak dopiero po godzinie. Miała na sobie niewielki plecaczek.

– A gdzie chłopcy? – zapytał.

– Z ojcem. To znaczy z zięciem – odparła. – Mam na imię Farida – przedstawiła się. – Pokaż to swoje kolano, starała się od razu przejść do rzeczy.

– Stanisław – przedstawił się jej.

– Stan, pokaż to swoje kolano – powtórzyła.

– Nie, Stan, a Stanisław – poprawił ją. – Chociaż zwą mnie… – zawahał się czy wyjawić swój nick – „Sonus”, „Sonus”-Ptaszyński – przedstawił się.

– Okay, Sonus, długo mam jeszcze czekać? – stała nad nim, przedtem wydobywszy z plecaczka jakieś medykamenty.

Nie czekając aż podwinie, jednym ruchem rozcięła nogawkę dresu. Przedtem poszła do łazienki i długo dezynfekowała dłonie najpierw je myjąc, a potem polewając jakimś przyniesionym przez siebie płynem. Założyła na twarz maseczkę.

– Nie najlepiej to wygląda – oglądała obtarte kolano i kość piszczelową. Powinieneś jednak pójść do lekarza.

– A ty kim jesteś?

– Jestem weterynarzem, Sonus. Weterynarzem. Farida al-Idlibī.

W pierwszej chwili zaniemówił, ale potem poddał się jej wprawnym dłoniom. Miała piękny, oliwkowy kolor skóry ze złotawym połyskiem. Zastanawiał się, gdy wprawnie krzątała się przy jego kolanie, ile może mieć lat. Czterdzieści? Kilka lat więcej, kilka mniej? Była przecież już babcią. A co stało się z jej córką? Co z mężem?

– Nie takie rany opatrywałam. Na twoją nie trzeba będzie zakładać opatrunku. Rana musi przyschnąć. Od czasu do czasu musisz ją tylko zdezynfekować. Masz pewnie jakieś krótkie spodnie – zapytała i zbierała się do wyjścia. – Powinieneś przez kilka dni chodzić po domu w krótkich spodniach. A na noc zakładaj jakąś starą piżamę.

– Nie odchodź jeszcze – powiedział trzymając ją za rękę poniżej łokcia, bo trzymała uniesione dłonie przed nim jakby po jakimś poważnym zabiegu.

– Wpadnę tu jeszcze któregoś dnia. A poza tym i tak się widzimy na balkonie – pożegnała się i wyszła.

 

Wizyty

Farida nie pokazała się ani nazajutrz, ani następnego dnia. Balkon i mieszkanie, gdzie widział ją z chłopcami były puste. Nie mógł jednak zapomnieć jej widoku.

Dość często miał do czynienia z kobietami, w tym także z bardzo młodymi kobietami, ale żadna dotąd nie zrobiła na nim takiego wrażenia jak Farida. Tak, przyznawał się przed sobą, że zauroczyły go jej włosy, gdy stał któregoś dnia za nią w kolejce, w sklepiku. A poza

tym ujął go sposób w jaki zwracała się do dwóch chłopców, swoich wnuków. A ponadto z jaką delikatnością i przejęciem dotykała jego poranionej nogi. No i sposób w jaki się poruszała. Wcale nie była szczupła. Miała jakby lekką nadwagę, ale ileż było gracji w jej gestach w jej każdym kroku, gdy jakby śpiesząc się przygotowywała mu fotel, a potem posłanie, aby mógł położyć się i wyciągnąć obolałą nogę. Nade wszystko zapamiętał jednak gładkość jej skóry na przedramionach, na twarzy, na szyi. Aż chciał jej dotknąć, pogładzić. Myśląc o gładkości skóry Faridy jakby odruchowo dotknął bolącej skóry na kolanie. Aż syknął z bólu.

Nie mógł się skupić na wykonywanej pracy. W dodatku od jakiegoś czasu ktoś dzwonił u drzwi. Podszedł do wizjera. To stała Agnieszka, sąsiadka z naprzeciw. – Potrzebna jak dziura w moście – pomyślał, lecz otworzył drzwi.

Agnieszka, osoba w trudnym do określenia wieku, mogła mieć lat zarówno trzydzieści parę jak i pięćdziesiąt, wdowa po dwóch mężach i po co najmniej dwóch rozwodach mieszkała, tak jak Stanisław sama. Swoje jednak mieszkanie powiększyła wykupując także lokal sąsiedni do prawie stu metrów i nazywała „rezydencją”. Prowadziła dom otwarty, zbierało się u niej różne, przeważnie bridżowe, towarzystwo, w którego uczestnictwie Stanisław nie miał ochoty brać udziału.

– Zaglądam by zapytać jak się pan czuje? – gięła się przed nim jak zawsze w jakichś dziwnych pląsach. Nigdy go jednak fizycznie nie pociągała. Za obszerna była w pupie, a mizerny biust zawsze zasłaniała jakimiś falbankami, naszyjnikami lub szalami.

– Dziękuję, daję sobie radę – odparł.

Mimo tego, że znali się co najmniej ze dwadzieścia lat, nie mówili sobie po imieniu.

– Proszę, co znalazłam na pana drzwiach.

Dopiero teraz Stanisław spostrzegł kilka jakichś kartek w jej ręku. „Wielbiciel czarnuchów”, czytał na jednej, na której ktoś dopisał „i pedałów” . „Nie wszyscy muzułmanie są zamachowcami, ale każdy zamachowiec jest muzułmanem”. „Migrantom, won z naszej klatki schodowej”…

– Widzi pan, jacy podli mogą być ludzie – stwierdzała Agnieszka. – Mogłabym jednak jakoś pomóc tej pana znajomej. Skąd ona jest? Z Syrii?

– To pani wie więcej niż ja. A ileż ta pomoc mogłaby kosztować… pięć tysięcy, oczywiście euro, dziesięć?

– Ależ panie Stanisławie, kto mówi o pieniądzach. Wystarczy aby pan był dla mnie odrobinę milszy – mówiąc to podeszła do niego. – Znam pewną osobę, która mogłaby pomóc tej Syryjce i jej rodzinie.

Wtem, ani się spostrzegł, dotknęła jego czoła.

– Nie pan czasem gorączki? Zadzwonię po doktora Przybylskiego, mieszka po sąsiedzku.  

W ukośnym świetle lampy dostrzegł szorstkość, niemal chropawość jej skóry na ramionach na zwłaszcza na twarzy.

– Dziękuję. Jest pani bardzo miła, ale dziękuję – odprowadzał ją do drzwi trzymując za przedramię.

Musiał zaraz pójść do łazienki aby umyć dłonie. Agnieszka, niemal obrażona wyszła. Nastawiła głośno, zbyt głośno, w pokoju sąsiadującym z jego pracownią jakąś dudniącą muzykę. Aż niemal uginały się ściany od łomotu. Wytrzymał godzinę. W końcu postanowił wyjść i poprosić, jak czynił to nie raz, aby jednak ściszyła głośniki.

Otworzył drzwi na korytarz. Tuż obok stała Farida.

Była cała rozdygotana i wystraszona. Jednym ruchem przyciągnął ją do siebie. Kiedy zapytał co się stało, z początku nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Po chwili zaczęła opowiadać z jakimi upokorzeniami spotkała się, próbując cokolwiek załatwić, aby otrzymać azyl.

Pierwszą osobą jaka mu przyszła na myśli, to oczywiście Agnieszka, ale wzdrygnął się na samą myśl o jej towarzystwie. Może zatem Ryszard? Postanowił zadzwonić do niego nazajutrz rano.

Rozmawiali do późna w noc, a kiedy szarpiący ból w nodze nie dawał Stanisławowi spać, budził się co jakiś czas. Zasnęli przytuleni do siebie „na łyżeczkę”. O seksie nie było mowy. Farida była zbyt zmęczona, a Stanisławowi dokuczał ból lewego kolana i podudzia. A poza tym… cóż, tak dawno nie miał kobiety. Z rozkoszą wdychał zapach jej włosów, skóry, jej całej. Pomyślał, że odtąd chciałby zasypiać i budzić się w pachnącej „burzy” jej czarnych włosów. Że chciałby dotykać jej delikatnych, smagłych ramion, pleców…

Faridę obudziły pierwsze promienie Słońca. A kiedy przesunęły się na półkę z jakimiś błyszczącymi rzeczami wstała i dotykając każdej z nich pytała:

– To wszystko twoje? Nagrody i wyróżnienia za dźwięk w filmie?  O, jest Lew św. Marka; i Złota Aurelia z Valladolid; i Srebrny Gołąb z Lipska; i Premio Ciudad de Valladolid; i Grand Prix przyznane na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Autorskich w San Remo; i Srebrny Hugo przyznany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago; i Grand Prix przyznane na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Figueira da Foz; i Nagroda Specjalna Jury przyznana na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Tokio; i Złoty Anioł za całokształt twórczości z Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Tofifest” w Toruniu; jest i Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Goa w Indiach – nagroda za całokształt twórczości… – to wszystko za dźwięk w filmie. Ach to stąd ten „Sonus”?

– Akurat tej ostatniej nagrody w ubiegłym roku ze względu na epidemię nie odebrałem. Może w tym roku zdążą coś zorganizować między którąś tam falą.

Wtem rozległ się dzwonek u drzwi. Stanisław pomyślał, że to pewnie znowu Agnieszka. W wizjerze dostrzegł jednak postać policjanta.

– Dzielnicowy, starszy aspirant Adam Dąbrowski – przedstawił się policjant. – Wpuści mnie pan, czy…?

– A co się stało? – pytał Stanisław jednocześnie dawał znaki Faridzie aby ta poprawiwszy pościel, schowała się w jego pracowni.

– Otrzymaliśmy informację, że schodzą się u pana migranci, a poza tym… również geje. Czy jest pan gejem? – zapytał wprost.

Stanisław zaniemówił. W pierwszej chwili chciał wypchnąć za drzwi dzielnicowego, ale opanował się i odparł:

– Czy panu coś wiadomo o „mirze domowym”? Nachodzi mnie pan wcześnie rano, insynuuje, że jestem gejem, co to wszystko ma znaczyć?

– Takie otrzymałem informacje i polecenie, aby to i owo sprawdzić – tłumaczył się policjant. – A poza tym są na pana skargi, że dziwne dźwięki dochodzą z pana mieszkania.

– Jestem filmowcem, konkretnie dźwiękowcem, pracuję w domu on-line, nie sądziłem że komuś to może przeszkadzać. Pokój do pracy mam specjalnie i maksymalnie wyciszony. Chce pan sprawdzić? – mówiąc to uchylił drzwi do pokoju.

Policjant zatrzymał się w drzwiach pokoju, za którymi stała Farida, chwilę rozglądał się, po czym przeprosiwszy zamknął drzwi. Na odchodnym dodał:

– Niektórzy lokatorzy nie przepadają za panem.

– Niektórzy, czy niektóre?

Policjant uśmiechając się nie odpowiedział. Pożegnał się i wyszedł. Pierwsze, co uczynił Stanisław to zadzwonił do Ryszarda.

– Jest pewne tymczasowe rozwiązanie jeśli nie masz nic przeciwko niewielkiemu apartamentowi dla… gejów. Mam z partnerem w Juracie mieszkanie. Jeśli chciałbyś zatrzymać się jakiś czas z Fridą, to nikt tam na was nie zwróci uwagi.

 

Jurata

Wymknęli się z mieszkania Stanisława osobno. On w południe zamówił taksówkę i pojechał do Ryszarda. Wyglądało na to jakby jechał do lekarza, ponieważ jak zawsze wziął ze sobą tylko skórzaną listonoszkę. Farida miała pozostać do późnego wieczora. Przyjechał po nią partner Ryszarda. Z mieszkania Ryszarda, jego samochodem pojechali do Juraty. Wszystko po to aby zmylić ciekawskich sąsiadów, a zwłaszcza Agnieszki.

Wieczorem tego samego dnia wybrali się na długi spacer. Najpierw poszli na molo, skąd podziwiali światła Gdyni, a potem nad otwarte morze.

Farida miała na sobie jakąś ciepłą chustę, ale i tak marzła. Stanisław objął ją i przytulił do siebie.

Późną kolację zjedli w pokoju. Już po wejściu zauważyli, że znajduje się w nim tylko jedno duże łóżko. A poza tym tylko jakiś solidny ciężki stół i takież krzesła. Na szafkach, na ścianach wisiało kilka zdjęć Ryszarda z jego partnerem.

Wyszli na balkon i roześmiali się: przecież bliżej poznali się na sąsiadujących balkonach. Nawet nie rozmawiali o tym jak będą spać. Było dla nich oczywiste, że spędzą noc tak, jak ostatnią.

Nie mogli jednak zasnąć. Stanisławowi dokuczała poraniona noga. To zastanawiające – myślał – zwykłe obtarcie skóry a może aż tak boleć. Wprawdzie Farida zrobiła mu przed snem świeży opatrunek, ale i tak zasnąć nie mógł. A poza tym zapach tej kobiety. Nigdy dotąd nie spotkał z tak zniewalającym, niemal onieśmielającym zapachem.

– Opowiedz, jak się tu znalazłaś? – zapytał.

– Och, to długa historia. Nie chciałabym znów wracać do tego. Na samym początku wojny domowej zginął mój mąż. Potem niemal wszyscy członkowie dalszej i bliższej rodziny. Dwa lata temu pożegnałam córkę. Z zięciem i dwoma wnukami udało nam się przedostać do Turcji. Chcieliśmy dostać się do Unii Europejskiej. Tylko dlatego, że mój zięć i ja jesteśmy lekarzami, dotarliśmy do Polski. Zatrzymaliśmy się w tym mieszkaniu naprzecie twojego. Nie przepadają tu jednak za nami. Zatrzymali mojego zięcia z wnukami. Są w obozie dla uchodźców. Ja, gdyby nie ty, też pewnie bym tam trafiła.

W końcu zasnęli przytuleni do siebie, tak jak poprzedniej nocy.

Nazajutrz po śniadaniu wybrali się na długi spacer w kierunku Helu.

– Kiedy tu jestem, przypominają mi się plaże w mojej rodzinnej Latakii. Tu jednak o tej porze roku prawie nikogo nie ma. A u mnie, zanim zaczęła się wojna, plaże zawsze były pełne niemal przez cały rok.

Z Helu wrócili autobusem. Czekał już na nich Ryszard.

– Staram się coś zdziałać, co w mojej mocy. Niełatwo jednak u nas teraz cokolwiek dla migrantów załatwić. Wybacz, Farida, ale tak mają się rzeczy.

Kiedy Farida postanowiła odpocząć Stanisław poszedł z Ryszardem na molo.

– Ile już się przyjaźnimy – zapytał go Ryszard.

– No, chyba sam wiesz. Niemal, od zawsze. Od kiedy pracujemy w tej samej katedrze.

– Cenię cię za bezinteresowną przyjaźń, za lojalność, za to, że zawsze mogłem na ciebie liczyć.

– I tak ci którzy nas nie znają sądzą, że jesteśmy parą gejów.

– Wiesz, że tak nie jest, przyjacielu – Ryszard roześmiał się. – Ty poza ty ze swoją ortodoksyjną wiarą w Boga.

– Przecież dobrze wiesz, że jestem deistą.

– No ale jednak chrześcijaninem. Jak sobie wyobrażasz obecność obok ciebie muzułmanki. Dalszą obecność.

– Czyżbyś był zazdrosny? Dla mnie jest ona kobietą. Piękną kobietą.

– Ach, tak – odparł nieco zawiedziony Ryszard. – Pomogę jej i jej rodzinie, co tylko będzie w mojej mocy.

Po powrocie do pokoju Stanisław usiadł na krześle. Patrzył na śpiącą Faridę. Widocznie wyczuła jego wzrok, bo wyszeptała: – chodź, przytul się do mnie.

Nagle, widząc go siedzącego na krześle i zapatrzonego w morze podeszła, zdjęła jakiś T-shirt i naga przytuliła się do niego.

Rozebrał się także. Światło znad morza tak oświetlało Faridę, że widział tylko delikatny kontur jej ciała i burzę włosów, gdy coraz bardziej przytulała się do niego.

– To jest chyba jedyna pozycja, że nie dotykam twojej bolącej nogi – roześmiała się z cicha.

Delikatnym, ale coraz bardziej narastającym kołysaniem swojego gorącego brzucha nagle ożywiła go. Poczuł, że zespala się z nią coraz bardziej. A gdy niespodziewanie odwróciła się do niego jędrną pupą, nie zaprzestając kołysania, to znowu jakby cwałowania, ujrzał obłość i gładkość jej pleców. Położył na nich dłonie. Niczego bardziej delikatnego nie czuł dotychczas pod dłońmi.

Dopiero, kiedy któregoś dnia poszli na plażę i sypiąc piasek na jej plecy, ramiona i uda pomyślał, że nie słyszał dotąd przyjemniejszego i bardziej tajemniczego szelestu.

Przystawił niewielki aparat do nagrywania dźwięku i rejestrował każdy szelest, każde niemal uderzenie ziarnka piasku na jej gładkiej skórze.

– A czy będę miała prawa autorskie do tych dźwięków? – pytała uśmiechając się.

– Jeśli wykorzystam to w jakimś filmie, to zapewne w sali kinowej ten szelest piasku na twojej skórze będzie słyszalny jako… kaskada spadających kamieni. Zamiast bowiem w obraz teraz wszystko w kinie poszło w straszliwy łomot, w hałas.

– A jednak chyba nie ma festiwalu, aby nie nagrodzili cię za dźwięk.

– Może właśnie chcą w ten sposób zwrócić uwagę, że dźwięk w filmie jest także istotny.

I w tej samej chwili, gdy o dźwięku rozmawiali, rozległ się dzwonek jego telefonu. Po niewielkim wzmocnieniu można było usłyszeć szelest piasku rozsypującego się na czymś bardzo delikatnym.

– Już zdążyłeś to wgrać? – zapytała Farida. – Odbierz wreszcie ten telefon.

Po drugiej stronie telefonu mówiła jakaś młoda kobieta przedziwnym angielskim. Stanisław nic nie mógł zrozumieć. Już chciał wyłączyć, lecz Farida skinęła aby jej podał słuchawkę. – Jestem trochę obyta z dziwacznymi angielskimi. Słuchała jednak przez długą chwilę, a potem o coś pytała. Przedstawiła się jak sekretarka Stanisława.

Po prawie półgodzinnej rozmowie Farida wyłączyła telefon.

– Którego dzisiaj mamy? Dwudziestego drugiego, czy trzeciego? Straciłam przy tobie rachubę czasu.

– Dwudziestego drugiego – odparł Stanisław.

– Za dziesięć dni, czyli 1 czerwca zostanie ci wręczona nagroda za całokształt twórczości w dziedzinie dźwięku w… – tu zawahała się, czy wyjawić mu miejscowości – w Phnom Penh w Kambodży.

– Co takiego? – Stanisław nie mógł zrozumieć. – Jak to nagroda?! I to gdzie?! W Kambodży?!! Chyba powariowali!! Nigdzie nie lecę!

– Złota Apsara i trzydzieści tysięcy dolarów. Nagroda musi być odebrana osobiście. Inaczej przejdzie do puli nagród na następna edycję.

Stanisław nie mógł dojść do siebie.

– A co z tobą? A co z nami? – zapytał, lecz Farida nie potrafiła mu odpowiedzieć.

Znów poszli na długi spacer w kierunku Helu. Stanisław co chwilę odbierał telefony z gratulacjami.

– To nawet się dobrze składa. Z Kambodży jest tylko rzut beretem do Goa. I w drodze powrotnej odbierzesz i tę nagrodę przyznaną ci rok temu. Przy okazji trochę się rozejrzysz w kinematografii indyjskiej – perorował mu szef stowarzyszenia filmowców. Wszystkie sprawy organizacyjne bierzemy na siebie. Bądź zatem gotów 1 czerwca. Wylot z lotniska w Rębiechowie do Krakowa, międzylądowanie masz w Monachium. No i potem już jesteś bezpośrednio w Phnom Penh. Aha, zakwaterowanie masz w Koh Rong. A teraz gdzie jesteś?

– W Juracie.

– O, to nawet się dobrze się składa. Zupełnie jakbyś się przeniósł z jednej plaży na drugą.

– Tylko że tam są teraz upały i pora monsunów.

– I trzydzieści tysięcy dolarów na rękę. Jedziesz. I tyle – dodał szef stowarzyszenia. – Ogarnij się i leć. Leć.

 

Złota Apsara

Pożegnali się na lotnisku w Rębiechowie. Stanisław Odlatywał do Krakowa, a potem via Monachium bezpośrednio do Phnom Penh. Farida postanowiła dołączyć – tak właśnie powiedziała na odjezdnym „dołączyć” – do wnuków i zięcia. Innego rozwiązania, póki co nie było, chociaż przyjaciel Stanisława Ryszard mający jakieś „dojścia” bardzo się starał. Zresztą Farida wcale nie chciała zostać w Polsce.

– Zadzwonię do ciebie jak już znajdę dla siebie miejsce – powiedziała.

– Tak, rzeczywiście, świat jest teraz coraz „mniejszy”. Możemy przecież kontaktować się z niemal każdego miejsca.

Na miejscu, w Phnom Penh, zastały Stanisława monsunowe deszcze. Nawet jak przestało padać, to i tak w powietrzu unosił się wilgotny upał. Zakwaterowano go na wyspie Koh Rong, skąd mógł, obserwować – podobnie jak z Juraty obserwował Gdynię – światła nabrzeża. Brakowało mu jednak Faridy. Codziennie wychodził na plażę i obserwował – tak samo jak, wspólnie z Faridą – morze. Kontaktowali się dzień w dzień. Zademonstrował nawet jej statuetkę Złotej Apsary, którą mu wręczono podczas podniosłej uroczystości. Pytała za każdym razem, „co to za urocze dziewczęta”, które widziała w kadrze, albo słyszała ich głosy.

Bo Stanisława starano się ugościć na wszelkie możliwe sposoby tak, aby nawet przez chwilę nie pozostawał sam. Dziwiono się, że noce chce spędzać – tłumacząc się zmęczeniem, zmianą klimatu i strefy czasowej – w pojedynkę. Któregoś razu rozpoznał na porannym spacerze jedną z młodych, prześlicznych dziewcząt, które mu towarzyszyły podczas kolacji. Bez przepięknych „kapiących od złota” strojów i bez makijażu wyglądała jak szara myszka.

Po tygodniu spędzonym na Koh Rong poleciał samolotem do Singapuru, a potem wypłynął statkiem do Goa. Samolotem byłoby, oczywiście, znacznie szybciej, chociaż podczas monsunów trochę niebezpiecznie, ale ponieważ nadarzyła się okazja popłynięcia statkiem postanowił z niej skorzystać. Wsiadając na niewielki nowoczesny wycieczkowy, udający parowiec, chociaż wypełniony cyfrowymi nowościami, statek, czuł się z jednym sakwojażem niczym Phileas Fogg z filmu W Osiemdziesiąt dni dookoła świata.[4] W sakwojażu miał, podobnie jak Fogg funty, on oprócz statuetki Złotej Apsary, również gotówkę trzydzieści tysięcy dolarów. Brakowało tylko Cantinflasa, a nade wszystko Faridy. Bo Fogg miał przecież obok siebie prześliczną księżniczkę Faudę.

W Goa po odebraniu zaległych dwudziestu tysięcy dolarów za ubiegłoroczną nagrodę, teraz całość zdeponował w przyzwoitym angielskim banku.

I tu podobnie jak w Koh Rong wychodził na plażę i wypatrywał Faridy. Kontaktowali się z początku co dzień, ale potem ich spotkania stały się coraz rzadsze, aż wreszcie ucichły. Ryszard nie wiedział co się z nią stało. Może wyjechała do Niemiec.

Tymczasem Stanisława ogarnął „szał” indyjskiej kinematografii. Kiedyś wprawdzie oglądał czterogodzinne spektakle z obowiązującymi tańcami i śpiewami, ale kino indyjskie okazało się nowoczesne, wspaniale inscenizowane, z doskonałym dźwiękiem. Obdarowano go także najnowocześniejszym rejestratorem dźwięku. Wcale nieustępującym „Made in Japan”, a może nawet lepszym.

Tak pięknych aktorek jak indyjskie dotąd nie widział. Podziwiał ich nie tylko urodę, ale także talent do tańca, do śpiewu. Potrafiły wszystko. Nade wszystko urzekały świeżością i pięknym blaskiem lekko smagłej skóry, chociaż każda z nich chciała mieć karnację jak najbielszą.  Od razu przypomniał sobie oliwkową, że złotym odcieniem, karnację skóry Faridy.

 

Epilog

Stanisław siedział w sali dworca lotniczego w Krakowie na ławce sam. Nie oczekiwał towarzystwa. Nawet nie czuł zmęczenia po kilkunastogodzinnej, w sumie, podróży samolotem z międzylądowaniami w Dżajpur i Monachium.

Nie chciał nocować w hotelu, ani tym bardziej u znajomej Krystyny Skowrońskiej. Nie lubił tych ceregieli z nocowaniem u znajomych, nawet u tak zaprzyjaźnionych jak Krystyna. Zresztą nanocował się po hotelach już wystarczającą ilość czasu. Pora wracać do domu, do mieszkania pachnącego lawendą, którą uwielbiał w każdej postaci.

Jakby mimowolnie – niemal samochcąc – obserwował kobiety: „ich tyłki i uda”. To zastanawiające, że mężczyzna ma zawsze apetyt na kobiety. – „Gorzej bywa z konsumpcją…” przypomniał sobie słowa swojego znajomego rówieśnego mu, także starszego już przecież pana.

Nagle spostrzegł w kolejce do odprawy kobietę o czarnych sięgających pół pleców włosach. Uniosła dłoń o oliwkowej karnacji skóry. – Farida? Podszedł do niej. – Farida? – zapytał. Kobieta odwróciła się… To nie była Farida.

 

 

[1] Całość utworu brzmi następująco:

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone. / Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach, / Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda,  zamyślony, kołysany marzeniami porno. / Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości. / Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni. / Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania. / Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu. / Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj, tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości. / Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie, całą niepojętą, niepojętą mnogość widzialnych rzeczy.

(Wiersz z tomu To, 2000 r.)

 

[2] Autor opowiadania uważa, że zastosowanie tego wulgaryzmu i w tej sytuacji za naturalne. Przyjaciel bowiem Stanisław podkreśla dramatyzm sytuacji. Zastąpienie tego wulgaryzmu znacznie łagodniejszym np. „uciekaj” nie oddałoby tego dramatyzmu.

[3] Zastąpienie i tego wulgaryzmu np. stwierdzeniem „Ach, ci rowerzyści” także nie oddałoby dramatyzmu wypadku.

[4] Around the World Eighty Days, 1956 r., 175 min., reż. Michael Anderson, muzyka Victor Young. W roli Phileasa Fogga wystąpił David Niven; w roli Cantinflasa – Passepartout; w roli księżniczki Audy – Shirley MacLaine.

 

 

 

 

19 października 2023 r. Jan P. Grabowski otrzymał, za wiersz Pragnienie z cyklu Dwa erotyki prowincjonalne, pierwszą nagrodę w II edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jana Leończuka w Białymstoku, zorganizowanym przez: Stowarzyszenie Szukamy Polski i redakcję Poeci w Sieci, we współpracy z Wydziałem Filologicznym Kolegium Literaturoznawstwa Uniwersytetu w Białymstoku oraz Książnicą Podlaską im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku.

 

 PRAGNIENIE

 

Stanąłeś wtedy na jednej z najwyższych gałęzi

jabłoni, która zdoła twój ciężar utrzymać.

Sięgałeś po ostatnie, te największe papierówki,

które szpaki na końcach gałęzi oszczędziły.

 

Wtedy – między drzewami – dostrzegłeś ją,

jak szła skrajem gotowych już do zżęcia zbóż.

Widziałeś, jak z sadzawki niesie w dwóch

wiadrach wodę do podlewania warzyw i kwiatów.

 

Co chwilę przystawała, ocierając pot z czoła.

Wiatr przynosił woń dojrzałego zboża i otwartej,

upalnej przestrzeni. Jakież wtedy poczułeś

pragnienie, by z wiadra napić się chłodnej wody.

 

W uzasadnieniu przyznania pierwszej nagrody wierszowi Pragnienie przewodnicząca kapituły dr hab. Iwona Rusek z Katedry Badań Filologicznych „Wschód – Zachód” Kolegium Literaturoznawstwa Uniwersytetu w Białymstoku pisze:

 

„Drzewo, mocna gałąź, soczyste papierówki i oko zawieszone na owocu. Ręka, która sięga po jabłko i usta, w których już czuć ich smak, gdy nagle wiatr przynosi zapach miłości. Teraz oko wyławia idącą drogą z wiadrami wody dziewczynę. Niby nic takiego, zwyczajny obrazek, jakich wiele, a jednak między jej gestem otarcia spoconego czoła, a mgnieniem powiek patrzącego na nią mężczyzny rodzi się pragnienie.  Ma ono smak kobiecego ciała emanującego zmysłowością, która banalnemu wydarzeniu nadaje prawdziwego sensu.

A to dlatego, że w tym wierszu wszystko pulsuje zmysłowością: skraj gotowych do ścięcia zbóż, bo jest jak skraj sukni, idącej dziewczyny; jej chód powolny, przelewny, w którym zawiera się i linia bioder i kształt nagich stóp; zapach dojrzałego zboża, które jest zapachem nagrzanego słońcem kobiecego ciała i woń otwartej przestrzeni, która otwiera się przed mężczyzną niczym kobieta w chwili miłosnego oddania. Otwiera się, pochłania go, pozwala mu pić ze swej studni, ale nie gasi jego pragnienia. Ten wiersz wchodzi w ciało czytającego, przypominając mu, że pojawił się na świecie dzięki pragnieniu”.