PRZYGOTOWANIE MASZYNOPISU PUBLIKACJI
PROZA I WIERSZE
Gdańsk, 2022, ss. 207
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano
obraz
Waldwiese, 1876 r., Hansa Thoma (1839-1924).
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska
w ramach Stypendium Kulturalnego
Motto nr 1
„Znów półujrzane wieże w mglistym zginą pyle”
Francis Thompson Chart gończy niebios[1]
Motto nr 2
Leibniz powiedział kiedyś,
że gdy Bóg liczy, to świat się staje.
Czy Bóg jest matematykiem?
„Z pewnością myśli matematycznie.
Na jednym ze zjazdów naukowych
spotkałem się z wybitnym neurobiologiem,
który lubił zadawać prowokujące pytania,
a wiedział, że jestem księdzem.
Sam był chyba agnostykiem, poszukującym.
Zapytał mnie, czy Bóg zna matematykę.
Odpowiedziałem, że nie. On się zdziwił.
Dlaczego nie zna? Bo Bóg jest matematyką
– odpowiedziałem”.
Marcin Bójko i Piotr Cieśliński
w rozmowie z profesorem Michałem Hellerem –
księdzem, kosmologiem, matematykiem.
WIEŻA LICZB, WIEŻA SŁÓW
Albo: „Kto MNIE nie szuka, tego nic nie zadowoli”[2]
– Obrazy radiowe nieba uzyskuje się w wyniku przetworzenia ogromnej ilości danych. Aby stworzyć obrazy z LOFAR-a[3], połączono sygnały pochodzące z ponad siedemdziesiąt tysięcy anten wchodzących w skład tego instrumentu, co dało ponad cztery petabajty surowych danych, czyli około miliona płyt DVD. Przetworzenie tej olbrzymiej ilości informacji i interpretacja uzyskanych obrazów możliwa była dzięki zastosowaniu najnowszych osiągnięć matematycznych z zakresu analizy danych…[4] – Franek patrzył na mnie z uwagą czy te słowna robią na mnie wrażenie, czy je w ogóle rozumiem, co poznałem po jego charakterystycznym jakby półuśmieszku, ukrytym pod niewielkim wąsikiem.
Bo profesor Franciszek Rój-Royjewski, dla mnie przecież Franek, niewiele się zmienił od czasu, gdy razem mieszkaliśmy w dwuosobowym pokoju akademika. Może tylko dawniej ciemnoblond włosy przybrały teraz kolor „pieprzu i soli”, a twarz z widocznymi podkówkami pod oczami wyraźnie nosiła ślady niewysapania, czyli ślęczenia nad owymi „ponad czterema petabajtami surowych danych”.
– To jest moja wieża liczb – uśmiechnął się swoim charakterystycznym uśmieszkiem pod wąsem Franek. – Siedzę w tej wieży od czasu studiów i nie mam zamiaru z niej wyjść. Badam zaledwie zaułek kosmosu, którego granica przebiega w odległości trzydzieści dwa i sześć dziesiątych roku świetlnego od Słońca. Promień orbity ziemskiej widać stamtąd pod kątem jednej dziesiątej sekundy łuku, co odpowiada średnicy włosa oglądanego z dwustu metrów – Franek w dalszym ciągu uśmiechał się do mnie spod swojego wąsika.
Słuchałem go z największą uwagą i gdyby nie otoczenie parku z wyniosłymi okazami tulipanowca amerykańskiego, zapewne moje myśli pobiegłyby znacznie wyżej niż owe tulipanowce, a nawet i ponad obrotową kopułą anteny radiowej pyszniącej się swoją wielkością i wysokością nad całą okolicą.
– Zamieszkałem tu zaraz po studiach – Franek mówiąc odwrócił się i wskazał za sobą pawilon z obrotową kopułą. – Zajmowałem wtedy pokój w hotelu asystenckim. Miałem jednak dość wiecznego hałasu oraz imprezowania. Kiedy więc otrzymałem propozycję dopilnowania tego obiektu i etat stróża nie wahałem się ani sekundy, gdy zobaczyłem astrograf Drapera[5]. Wprawdzie był warunek, a właściwie życzenie mojego profesora abym się ożenił, bo mieszkanie było dla małżeństwa, ale prawdę mówiąc nigdy na to nie miałem czasu. Ożeniłem się z tą wieżą, a właściwie z radioastronomią. – A co u ciebie, Kostek? – zwrócił się do mnie po dawnemu. – Dzięki, że przyjechałeś, że wziąłeś udział w moim spotkaniu autorskim on-line. A teraz, że przyjąłeś moje zaproszenie i przyjechałeś tu do mnie.
– Nasze spotkanie zawdzięczam Mateuszowi – odparłem. – To on w uczelnianym wydawnictwie prowadzi dział promocji. Kiedyś nawet promował mój tomik wierszy. Podsyła mi od czasu do czasu różne książki. Przeważnie – jak się wyraża podczas rozmów telefonicznych – „różnej maści” profesorów, którzy korzystając z grantów i możliwości tłuką corocznie książka za książką.
Przemyślenia jednak filozoficzno-estetyczno-metafizyczne owych autorów wydawały mi się jakieś miałkie, na pewno wtórne i skądś znane. A styl i język przeważnie przerażająco nieudolny z wprost niewiarygodną ilością „Ale…” na początku zdań.
Tym razem nie była to książka pseudofilozoficzna, lecz pokaźny tom obficie okraszony barwnymi zdjęciami kosmosu. A jego autor to przecież Franciszek Rój-Royewski, czyli ten sam Franek, oczywiście zmieniony przez czas, mój współspacz z akademickiego pokoju.
– I ja ciebie od razu poznałem. Czas także obszedł się z tobą łagodnie.
– Sądzę, że Mateusz organizując twoje spotkanie autorskie on-line chyba skądś wiedział, że musieliśmy się kiedyś znać. Być może mu nawet o tobie wspominałem.
– A czy opowiadałeś mu jak po raz pierwszy oglądałem twoją półkę z książkami dziwiłem się, że istnieje coś takiego jak… teoria literatury?
– To też. Opowiadałem również i tę anegdotkę – i Mateuszowi, i na spotkaniach autorskich, kiedy odbywały się bezpośrednio tj. face & face, a nie jak teraz on-line – o pisaniu pracy magisterskiej.
– Ach, to pamiętam – Franek roześmiał się. – Ty swoją pracę magisterską pisałeś chyba z rok. Ile miała stron? Chyba ponad dwieście…
– Dokładnie dwieście czterdzieści. Profesor kazał mi tekst skrócić o połowę.
– Bo jego doktorant napisał rozprawę doktorską na sto dwadzieścia stron.
– Właśnie. Ja się mozoliłem nad pisaniem, a potem skracaniem pracy magisterskiej, podczas gdy ty na pytanie o swoją pracę dyplomową tylko się uśmiechałeś i chodziłeś do… „mózgu elektronowego”.
– O tak, ten „mózg elektronowy”, który zajmował dwa piętra instytutu matematyki liczył moje dane.
– A potem któregoś dnia poprosiłeś mnie, abym poszedł sobie na spacer albo do biblioteki lub do kina, bo ty właśnie chcesz usiąść i w spokoju, bo masz zamiar napisać w ciągu kilku godzin, swoją pracę magisterską.
– Dokładnie tak było. Moja praca magisterska liczyła sześć stron maszynopisu, plus oczywiście przypisy.
– A pamiętasz od kiedy zaczęliśmy się kolegować?
– Jakżeby nie. Od Kubricka, a właściwie od jego 2001: Odysei Kosmicznej. Poszedłeś na film, bo zawsze byłeś kinofilem, i po powrocie z seansu wróciłeś zupełnie odmieniony. Namawiałeś mnie, abym Odyseję koniecznie zobaczył, ale ja nie miałem czasu, zresztą sądziłem że to jakieś marne sience-fiction. No i ty się wtedy na mnie obraziłeś. Nie odzywałeś się do mnie ze dwa tygodnie. A w międzyczasie i ja film obejrzałem. I też wyszedłem zachwycony. Na przeprosiny kupiłem karton najlepszego tokaju aszu i przegadaliśmy wtedy całą noc o Kubricku, o jego Odysei Kosmicznej, o astronomii i o poezji. A ty z tego co wiem zostałeś poetą, czyli że teoria literatury na coś ci się przydała. Można z pisania poezji się utrzymać?
– Z pisania poezji chyba nikt nigdy nie zdołał się utrzymać. Piszę także eseje o książkach, które są moim zadaniem warte uwagi – próbowałem jakoś wybrnąć z pytania, które zadał mi Franciszek.
– Nigdy nie przypuszczałem, że o książce na temat radioastronomii, zawierającej przecież masę liczb i wykresów można aż tak poetycko napisać – Franek wyraźnie dziękował mi za esej, który napisałem o jego książce.
No cóż, Franek nie do końca znał kulisy napisania przeze mnie eseju, ponieważ była to inicjatywa Mateusza. A poza tym prawdę mówiąc niewiele rozumiałem z naukowego języka w jakim jego książka została napisana.
Odniosłem wrażanie, a właściwie miałem pewność w miarę upływającego czasu rozmowa, którą prowadziliśmy pod pawilonem z obrotową wieżą, że Franek postanowił zamknąć się nie tylko w owej wieży, ale nade wszystko w wieży liczb. Komu bowiem potrzebne są te jego obserwacje, te wyliczenia, oprócz wąskiego grona podobnych do niego radioastronomów. Postanowiłem zatem zadać mu pytanie na ten temat.
– Franek, słuchaj, a ty nie masz wrażenia, że odgrodziłeś się od świata, zamknąłeś w wieży liczb?
– A, nic podobnego, wręcz przeciwnie – Franek wcale nie był zaskoczony moim pytaniem, zupełnie jakby mu je zadawano nie po raz pierwszy. – W pewnym momencie zrozumiałem, dość wcześnie zrozumiałem, że życie jest zbyty krótkie aby tracić je na sprawy nieistotne, słowem doczesne. Dzięki astronomii, a właściwie radioastronomii otworzył się przed mną świat, a tak naprawdę wszechświat.
– Mimo tego, że został zbadany zaledwie… zaułek owego wszechświata?
– Właśnie dlatego. Tyle przestrzeni jest jeszcze do zbadania do obliczenia. A poza tym jest jeszcze jedna rzecz, znacznie ważniejsza od kosmosu i liczb – mówiąc to uważanie spojrzał na mnie.
– No, co takiego?
– „Kto MNIE nie szuka, tego nic nie zadowoli” – odparł.
– Słyszę Franek, że poezja także cię interesuje.
– Tak jak ciebie kosmos. A twoim „konikiem” w dalszym ciągu jest oglądanie startu rakiet kosmicznych?
– To i to pamiętasz? A żebyś wiedział, że tak. Z jednej strony nie mogę zrozumieć rozprzestrzeniającej się bardziej niż epidemia głupoty ludzkiej. A z drugiej ciągle podziwiam ludzki geniusz ot, w postaci chociażby tych startujących rakiet.
– A ja im więcej wiem, tym bliżej jestem Boga.
– To tak samo jak ja. Kiedyś nawet słyszałem, że zamknąłem się w wieży poezji, w wieży słów. A przecież poezja jest teraz prawie nikomu niepotrzebna…
– …mamy przecież „zdziczałą formę liberalizmu zachodniego”, tak wytęskniony kapitalizm – Franek przerwał mi.
– Bo przecież dzięki słowom także i ja zbliżam się do Boga. Bo na początku było Słowo…
– Tak, tak – Franek nagle się zniecierpliwił. – Ty zawsze wiesz swoje. Gdzież w kosmosie masz słowa?
Znowu powróciliśmy do naszych zaczętych jeszcze w akademiku sporów, które tak lubiliśmy.
– A pamiętasz, co mówił Swedenborg[6], że gwiazdy to jest alfabet pisany przez Boga…
– Tak, tak – Franek coraz bardziej się niecierpliwił, gdyż nasza rozmowa skręcała w niepomyślnym dla niego kierunku.
Wtem przyszedł mu w sukurs kobiecy, wysoki głos, dobiegający przez otwarte okno gdzieś z wnętrza wieży.
– Franek, kolacja. Nie zwlekaj, bo ci mleko wystygnie. A zabierz też swojego kolegę.
Franek zmieszał się, gdyż nie przewidywał, że argumentem w rozmowie będzie stygnące mleko.
– Lusia, pozwól, że ci przedstawię mojego kolegę z czasów studenckich – tu zawracał się do rosłej, ładnej kobiety z wielkim biustem, kołyszącej się zgrabnie przy każdym kroku obszernymi biodrami. – A to jest moja gospodyni Łucja, po prostu Lusia, która mieszka po sąsiedzku i dba o wszystkie moje potrzeby.
Łucja słysząc te słowa zarumieniła się, jakby Franek w swojej szczerości powiedział zbyt dużo. Postawiła zarówno przez Frankiem jak i przede mną po wielkim kubku z gorącym, parującym mlekiem, a do tego świeżo upieczoną drożdżówkę z wiśniami, jako że właśnie trwał sezon na te owoce.
– Sądzę, że kolacja z mlekiem panom w waszym wieku jak najbardziej przystoi – mówiła. – A gdybyście zgłodnieli, to masz Franek w lodówce co trzeba. Pościeliłam także panu Konstantemu w twoim gabinecie.
– A nie, nie – Franek nagle zaprotestował. – Dzisiaj prześpimy się na wieży, w towarzystwie teleskopu Drapera. Będzie tak jak za dawnych czasów w akademiku. Pewnie znowu przegadamy całą noc.
Po kolacji poszliśmy na spacer do anteny radioteleskopu. A gdy wracaliśmy Franek co i raz popatrywał w niebo.
– Dobrze jest. Dobrze jest – powtarzał. – Będziemy mieli prawie bezchmurną noc, więc sobie popatrzymy w gwiazdy.
A kiedy weszliśmy w cienie parku, Franek nie patrząc na mnie zaczął się tłumaczyć.
– Trochę niezręcznie dzisiaj wyszło z tą moją Lusią. Czasami i mnie się zdarza, że najpierw mówię, a potem myślę. Bo o mały włos nie ożeniłem się z pewną doktorantką. Wiesława miała na imię. Była piekielnie zdolna, młodsza ode mnie chyba ze dwadzieścia lat i naprawdę bardzo ładna. A najważniejsze doskonale się rozumieliśmy i lubiliśmy. Pamiętam, że poszliśmy wtedy na film z Jackiem Nicholsonem, Schmidt[7], tak się nazywał. I tam jest taka scena, że Warren grany przez Jacka budzi się i mówi do siebie w myślach, że ożenił się ze śliczną młodą dziewczyną, a teraz ma obok siebie w łóżku starą babę… pamiętasz to?
– Tak, coś sobie przypominam – odparłem.
– Śmieliśmy się wtedy z Wiesią do rozpuku, a ja wiedziałem, że się nigdy nie ożenię. Zresztą, niemal w tym czasie poznałem Lusię. Z początku sam gospodarzyłem w tej mojej wieży, ale ktoś mi podpowiedział, że tuż po sąsiedzku, we wsi, można dostać świeże warzywa, owoce, mleko…
– Oj, Franek, nie tłumacz się.
– A ty jesteś żonaty?
Nie odpowiedziałem mu na to pytanie, a Franek kiedy wspinaliśmy się drewnianymi schodami do teleskopu zanucił: „Bo u poety cztery żony, a z każdą dawno rozwiedziony”[8].
– No, Długosz przesadził. U mnie jest tylko jedna żona – odparłem
Stanęliśmy wreszcie, odsapnęliśmy i Franek podszedł do jakiegoś mechanizmu. Zaczął bezszelestnie rozsuwać drewnianą kopułę wieży obitą miedzianą blachą.
– Dzięki temu teleskopowi można było opracować katalog jasności fotograficznych i fotowizualnych gwiazd i zrobić ich klasyfikację widmową – Franek skrupulatnie objaśniał przydatność teleskopu.
– A powiedz mi Franek, czy przeglądając te katalogi, te zdjęcia dojrzałeś gdzieś obecność Boga.
Franek w odpowiedzi spojrzał na mnie i uśmiechnął się pod swoim wąsikiem.
– „Kto MNIE nie szuka, tego nic nie zadowoli” – powtórzył jeszcze raz tego samego wieczora. – Sadzę, poeto, że taka odpowiedź powinna ci wystarczyć. A poza tym dobrze się czuję w tej swojej wieży – mówiąc to delikatnie dotykał lśniącej powierzchni teleskopu, a potem drewnianej kopuły wieży – chociaż On milczy ja dzień w dzień rozmawiam z Nim za pośrednictwem cyfr i liczb. I wierz mi, dzień w dzień jestem coraz bliżej Niego – Franek mówiąc to szczególnie akcentował słowa „On”, „Nim”, „Niego” jednocześnie wskazując rozgwieżdżone niebo.
Całą noc przegadaliśmy obserwując także za pośrednictwem teleskopu gwiazdy i planety. Zostałem wtedy u Franka trzy dni.
Wróciłem do swojego miejsca zamieszkania, do mojej wieży słów, kompletnie niewyspany. Pomyślałem, że epidemia ma jednak i coś pozytywnego. Bo i Franek i ja mogliśmy przez ten czas zamknąć się ze swoich wieżach.
Sądzę, ze lockdown mógł sprzyjać także wielu innym osobom, które być może znalazły czas na zastanowienie się nad sobą, nad, w ogóle, życiem. Bo przebywaliśmy dotąd – dopóki nie dopadła nas epidemia – w wieżach egoizmu, braku wiary, wrogości i traktowania życia jako bezustanną zabawę.
Czy po epidemii, jeśli wreszcie minie, zmieni się nasz stosunek do innych osób, do nas samych, do życia, które nietrwałe, tak krótko przecież trwa pod wiecznie błyszczącymi planetami i gwiazdami?
[1] Francis Thompson (1859-1907); Chart gończy niebios (The Hount of Heaven – Poems, 1893 r.); tłumaczenie Stanisław Helsztyński, 1937 r.
[2] Fragment poematu Chart gończy niebios.
[3] Międzynarodowy Teleskop LOFAR (LOw Frequency ARray) to transeuropejska sieć anten radiowych, której centrum znajduje się w Exloo w Holandii.
[4] Informacje dotyczące radioastronomii zaczerpnąłem ze strony internetowej Wydziału Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
[5] Henry Draper (1837-1882), fizyk spektroskopista. Astrograf, o którym mowa w tym opowiadaniu został zbudowany w 1891 r.
[6] Emanuel Swedenborg (1688-1772).
[7] Schmidt, 2002 r., 125 min., reż. Alexander Payne. W roli Warrena Schmidta wystąpił Jack Nicholson.
[8] Fragment piosenki Leszka Długosza Ja chciałbym być poetą.
Maszynopis książki pt. Proza i wiersze powstał w wyniku dwumiesięcznego Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska zrealizowanego we wrześniu i październiku 2022 r. Gdyby autor otrzymał stypendium na czas, o który wnioskował, czyli na sześć miesięcy, prawdopodobnie zaowocowałoby to wydaniem książki w formie szeleszczącej, czyli papierowej.
Ostatnią bowiem książkę w takiej formie wydałem w 2015 r., czyli przed siedmioma(!) laty. Od tamtego czasu wielokrotnie składałem wnioski do Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku, dalej WiMBP w Gdańsku, która prowadzi działalność wydawniczą, w sprawie wydania tomika wierszy, a na początku 2022 r. w sprawie wydania opowiadań w „serii prozatorskiej”. Obydwa wnioski pozostają w dalszym ciągu nierozpatrzone.
Chciałbym podkreślić, że w 2022 r. mija 45 lat od mojego literackiego debiutu prasowego (w sumie zajmuję się twórczością literacką od 55 lat). Ostatnie spotkanie autorskie zorganizowane przez WiMBP w Gdańsku miałem w 2012 r., czyli dziesięć(!) lat temu. Kilka lat temu został złożony do WiMBP w Gdańsku wniosek w sprawie zorganizowania spotkania autorskiego. Po raz kolejny taki wniosek został złożony na początku 2022 r. Także i te wnioski pozostają w dalszym ciągu nierozpatrzone.